piątek, 22 lutego 2013

Jest taka historia...

Ta książka pojawiła u nas w domu po awanturze. Awantura była jednostronna, awanturował się mój syn. Zaczęło się od tego, że Zuza miała brać udział w konkursie polonistycznym o Januszu Korczaku. W związku z tym prosiła o zakup jakiś książek na rzeczony temat. I tu się zaczęło. Tysiek zmarszczył brwi, pomyślał chwilę i z lekka podniesionym głosem stwierdził, że Zuza ma lepiej, że jak chce coś o kaczorku to natychmiast dostaje i że jak ona ma mieć to i on chce, bo chyba jego też kochamy... Kochamy niewątpliwie, nawet na tyle, że udaliśmy, że nie widzimy ewidentnej próby manipulacji. Natomiast próby wyjaśnienia mojemu synowi, że się przesłyszał i że  nie o żadnego kaczorka tu chodzi tylko o takiego pana - Korczaka nie przyniosły oczekiwanych skutków (czyli zaprzestania żądań). Jedynie co udało nam się uzyskać to zmianę roszczeń. Tysiek z miejsca stwierdził, że kaczorka może zamienić na Korczaka, bo on chce tak jak Zuzia. Gdyby rzecz dotyczyła czegoś innego zapewne stwierdziłabym, że chcieć mu wolno, ale tutaj sprawy miały się nieco inaczej, bo przecież chodziło o KSIĄŻKĘ! A jak wiadomo maniak maniaka zrozumie więc jakoś tak miast wykazać się stanowczością zaczęłam potulnie książki o Korczaku szukać. Takiej, którą mój awanturny pięciolatek zrozumie. I znalazłam książeczkę autorstwa pani Beaty Ostrowickiej "Jest taka historia opowieść o Januszu Korczaku". Zamówiłam z mieszanymi uczuciami. Bo o ile nie miałam pojęcia jak przedstawiona jest opowieść, jak napisana, zrozumiale czy nie, to koniec historii był dla mnie oczywisty. I zastanawiałam się jak mam sobie z tym poradzić, jak wyjaśnić pięciolatkowi, który świat zna raczej od tej dobrej strony pojęcie wojny, głodu i śmierci. Moje rozmyślania oczywiście do niczego konkretnego nie doprowadziły i doszłam do wniosku, że będę się zastanawiać jak już będę miała nad czym. W końcu książka dotarła i wieczorem przed snem zaczęliśmy lekturę. Zaczęliśmy i utonęliśmy w niej na amen. A zaczyna się tak:

"Jest taka historia, którą słyszałem już wiele razy. Lubię ją. Przy jednych fragmentach się śmieje, przy innych czuję, jak mnie coś ściska w brzuchu i w gardle. To historia, którą opowiada mi moja babcia. I pewnie opowie mi ją jeszcze nie raz. Pytam czasami o te same rzeczy, bo nie wszystko rozumiem, i babcia mi cierpliwie tłumaczy. I czasami mnie zaskakuje nowymi fragmentami" 


Babcia to tak naprawdę prababcia Jasia - chłopca, który na zmianę z nią - babcią Franią - opowiada historię Janusza Korczaka. Babcia Frania pamięta Panadoktora (pisane łącznie, bo jak dowiadujemy się z książki wszystkie dzieci tak to mówiły - na jednym wydechu), bo była jego wychowanką. Najpierw mieszkała w innym domu, gdzie było jej zimno głodno i źle. Aż pewnego dnia przyszła do nich pani, która w ogóle nie krzyczała i powiedziała, że będą mieszkać teraz gdzie indziej. I tak właśnie babcia Frania znalazła się w domu przy ulicy Krochmalnej 92 i poznała Panadoktora i Stefę Wilczyńską. I zaczęło się dla niej zupełnie nowe życie. W domu przy Krochmalnej dzieci zaczęły być szczęśliwe, zaczęły się uśmiechać...
 O tym wszystkim opowiada ta książeczka. O domu, w którym najważniejsze były dzieci, o zabawach, pracy (w domu każdy miał jakieś obowiązki, każdy pomagał) o Sejmie dziecięcym i Sądzie koleżeńskim (do sądu można było podać każdego jeśli ten zawinił, nawet Janusza Korczaka, który kilka razy sam się do niego podał, gdy zachował się nie w porządku) o zeszycie, w którym Pandoktor wpisywał zakłady (zakładać się było można o wszystko, na przykład o to, że nie będzie się przeklinać przez dwa tygodnie:) Jak się udało dostawało się w nagrodę cukierki), o skrzynce, do której dzieci wrzucały swoje uwagi, prośby, które codziennie rozpatrywał Pandoktor. Dowiadujemy się o Dniu Brudasa, o 22 grudnia kiedy to dzieci mogły w ogóle nie wstawać z łóżek (najdłuższa noc w roku) i 22 czerwca gdy nie musiały kłaść się spać (najkrótsza noc w roku). 
Aż w końcu przychodzi wojna... Pandoktor i pani Stefa robią wszystko co w ich mocy by dzieciom nadal było dobrze. Nawet gdy muszą zamieszkać w getcie... Na początku sierpnia 1942 r.  dzieci ruszają w swoją ostatnią drogę. Razem z panemdoktorem, który mógł się uratować... Ale przecież nie mógł zostawić dzieci. Bo dzieci są najważniejsze... 

Książkę przeczytaliśmy. Jest piękna. Ale na pewno nie jest to opowieść, którą przeczytacie swoim dzieciom ot tak. Nie da się. Historia wymaga rozmów i tłumaczenia. Wyjaśniania wielu rzeczy, które dla naszych dzieci są zupełną abstrakcją. Choć autorka poradziła sobie z opowieścią fenomenalnie. Nawet wojna i przeniesienie do getta opisane jest tak, że wszystko jest jasne. Co nie znaczy, że nie czekają was przy tym pytania. Dzieci chcą wiedzieć i chcą rozumieć. Opowieść o Januszu Korczaku jest niezwykle ciepłą, pełną wzruszeń i radości przeplecionej ze smutkiem, historią. Choć czasami trudną dla rodzica, bo wymaga odpowiedzi na bardzo trudne pytania. Czemu musieli zginąć? Gdzie pojechali? Czy się bali? Ale warto się z tym zmierzyć. Tysiek  książkę ustawił na półce nad swoim łóżkiem (gdzie trzyma ulubione budowle z klocków i inne swoje skarby). No i często powtarza: "nie ma ludzi są dzieci", co jest oczywiście przekręceniem powiedzenia "nie ma dzieci są ludzie", ale bardzo nam się spodobało no i jest takie Tyśkowe:)

Książkę bardzo polecam. Mimo, że łza się w oku czasem przy niej kręci i że zakończenie nie jest szczęśliwe. Ale tak wygląda życie, a nasze dzieci wbrew temu co nam się wydaje doskonale zdają sobie z tego sprawę.     


15 komentarzy:

  1. Moja Gosia miała ten tytuł z biblioteki, piękna i mądra książeczka, Madziu, widziałam dzisiaj w bibliotece w moim miasteczku Twoje książki, ale jeszcze nie są opisane, muszę poczekać do poniedziałku! Jak ja to wytrzymam, nie wiem????
    poza tym napisałam Ci e-mail, jak możesz to zerknij... pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie, jak patrzę na te wszystkie piękne i puste w treści książki dla dzieci, to aż się serce raduje jak widzi się mądrą książkę, z której dziecko coś się nauczy, a nie tylko obrazki poogląda:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. obrazki też czasem są potrzebne, bo dziecko jednak szybko się nudzi...

      Usuń
    2. nie mówię że nie, ale wielu autorów, wydawców idzie na łatwiznę i książka zawiera więcej obrazków niż treści, a potrzebna jest równowaga i umiar w jednym i drugim:)

      Usuń
    3. To fakt często zamiast treści jest jeden wielki obrazek i trzy słowa. O ile u młodszych dzieci jest to jak najbardziej zrozumiałe to starszaki powinny mieć tej treści trochę więcej. Teraz z Tyśkiem czytamy Muminki, takie normalne stare wydanie i zadziwiające jak kiedyś inaczej pisano! Te opisy, przyroda, i w ogóle oddziaływanie na wyobraźnię jest niesamowite. Tysiek cały czas wymysla swoje historie, zastanawia się co się będzie działo w następnym rozdziale fajnie się to obserwuje:)

      Usuń
  3. Dzięki wielkie! muszę gdzieś dopaść tę książkę i przeczytać moim klasowym dzieciaczkom. I ciekawe, czy ilustracje malowała nasza blogowa koleżanka z Innej Bajki?

    OdpowiedzUsuń
  4. o ile mogę się doczytać na moim lilipucim ekraniku to rzeczywiście ilustracje Innej Bajki:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. OLQA masz rację:) I dziękuję Ci bardzo, bo wcześniej nie widziałam tego bloga, a teraz znalazłam i będę chętnie zaglądać:)
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  5. Ja wzruszałam się przy czytaniu wpisu..domyślam,że ksiazka tym bardziej.
    z chęcią bym przeczytala tylko nie wiem jak z moimi emocjami..
    Ale w końcu trzeba się zmierzyc samemu z sobą:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja płakałam, jak to czytałyśmy z Gosią...

      Usuń
    2. Aguś jak Tysiek dał radę to ty tym bardziej:) To pozycja dla dzieci więc napisana w sposób wzruszający ale wyważony. Myślę, że spokojnie możesz sięgnąć:)

      Usuń
  6. Jednym słowem książka z wielkim ładunkiem wzruszeń, przemyśleń, pytań...życia poprostu.
    Z pewnością się z nią zapoznam jak trafię na nią.
    Tak sobie myślę, że Twój syna ma wiele szczęścia, że pełno w waszym domu miłości do książek, ja pamiętam ze swojego dzieciństwa całe sterty różnych książek, to tato przykładał do tego wielką uwagę, zresztą do teraz tak jest. A i mama ciągle wspomina, że za młodu wyczytała wszystkie książki z miejscowej biblioteki;-)
    No i ja teraz genetycznie "obciążona" po rodzicach książkoholiczka;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja też genetycznie jestem naznaczona:) U nas w domu książek było mnóstwo no i od najmłodszych lat chodziłam do biblioteki. Cały czas pamiętam jaka to była przygoda wchodzić między regały i z jaką niecierpliwością wracało się do domu z książkami, a potem męczyło się domowników żeby poczytali. To jedne z najprzyjemniejszych wspomnień, których odbicie widzę w czasie wizyt w bibliotece ze swoimi dziećmi:)

      Usuń