wtorek, 6 października 2015

Zaginiona Atlantyda

Oddaję głos autorowi:

W komputerowej szufladzie mam kilka opowiadać. Zdecydowałem się na reportaż Zaginiona Atlantyda. Kilka lat temu został ogłoszony konkurs na reportaż z okazji sześćdziesięciolecia Nowej Huty. Problem w tym, że miał to być panegiryk, apoteoza, czyli pełna entuzjazmu pieśń pochwalna na jej cześć, a ja przez całe życie mam problem z akceptacją powstania Nowej Huty, więc mój reportaż jako nieprawomyślny nie został przyjęty. 


Tadeusz Maroszek
Zaginiona Atlantyda

Jest takie miejsce, gdzie wszystko jest już inne. Jest takie miejsce, które znaleźć można tylko w sercach, pamięci i tęsknotach ostatnich żyjących rdzennych mieszkańców Nowej Huty.Tam sześćdziesiąt lat temu, pod sklepieniem błękitnego nieba, falowały na wietrze łany dojrzewających zbóż, tu powietrze napełniało się śpiewem różnorodnego ptactwa, tu wśród bogactwa kwiatów na łąkach toczyła swe wody rzeka Dłubnia. Tam mieszkali ludzie przywiązani do tradycji narodowych i religijnych.
Tego świata już nie ma, na miejscu „zaginionej Atlantydy” wznoszą się obecnie bloki Nowej Huty i wyciągają do nieba swe dymiące szyje kominy kombinatu metalurgicznego, noszącego kiedyś imię Lenina, wodza Wielkiej Rewolucji.
Tę sielankową scenerię zakłócili nieodwracalnie w czerwcu 1949 roku „koryfeusze postępu” spod znaku sierpa i młota, wjeżdżając koparkami w łany zboża, z którego wkrótce miał powstać chleb. Stało się to na terenie podkrakowskiej Mogiły, wsi z ogromnymi tradycjami i legendarnym opactwem Cystersów w tle. Miejsce nie było przypadkowe, komuniści chcieli w ten sposób ukarać prastary, konserwatywny i reakcyjny Kraków, który w wyborach nie poparł władzy ludowej. Arogancja władzy przekroczyła wszelkie granice przyzwoitości. Niszczono chleb, który przez wieki stał się nie tylko symbolem pożywienia, ale symbolem życia. Ten spektakularny gest był zapowiedzią budowy nowego ładu i porządku. Nowa Huta miała być wzorcowym ateistycznym miastem. Bez Boga i bez kościołów.
Rdzennych mieszkańców, będących niewygodną zaporą dla systemu wywłaszczano przymusowo za bezcen, burzono dorobek wielu pokoleń, dewastowano pola uprawne, sady i łąki, a władza ludowa, by uzasadnić to bezprawie, rozpowszechniała famę o kiepskiej jakości tamtejszej ziemi, o biedzie i oporze wobec jedynie słusznej władzy ludowej, zacofanych kułaków. Niektórzy gospodarze utraciwszy dobytek życia, siwieli w ciągu nocy, inni się wieszali, inni rzucali się w geście desperacji pod nadjeżdżające buldożery.
Tymi opowieściami, które jeżyły mi włosy na głowie, nasiąkałem jak gąbka od wczesnego dzieciństwa. Opowiadali mi o tym nieżyjący już rodzice oraz dziadek człowiek, z Akowską przeszłością zamieszkujący pobliski Dojazdów. Ta urokliwa miejscowość miała szczęście znajdować się 4 km poza zasięgiem apetytów ludowej władzy. Tam, u podnóża pnących się już do nieba kominów, mających symbolizować postęp naukowo-techniczny, przyszedłem na świat, w styczniu 1953 roku.
Po okresie beztroskiego dzieciństwa, trzeba było iść do szkoły podstawowej, która podlegała komunistycznej indoktrynacji. Władza ludowa, w perspektywicznych planach, widziała już w dzieciach sąsiadującej z Hutą wioski przyszłą tanią siłę roboczą dla zachłannego kombinatu, wszak codziennie dziesiątki autobusów robotniczych dowoziły do huty zaspanych chłopo-robotników z bardziej odległych miejscowości.
Na swoje nieszczęście urodziłem się pod znakiem koziorożca i patrzyłem na świat jakby przez szkło powiększające zachwycając się lub zadręczając rzeczami, których inni nawet nie dostrzegali. Ponieważ nieźle się uczyłem i byłem chłopcem drobnej postury, rodzice pragnęli dla mnie innej przyszłości, niż praca w kombinacie. Po ukończeniu szkoły podstawowej, kontynuowałem naukę w XI Liceum Ogólnokształcącym w Nowej Hucie. Mój starszy brat torował mi drogę, która jednak nie była łatwa. Byłem jedynym uczniem w swojej klasie, który nie mieszkał w „nowoczesnym” bloku z wielkiej płyty, tylko dojeżdżał z poza miasta, z jakiegoś podejrzanego ideologicznie Dojazdowa. Kiedyś jedna z koleżanek podarowała mi na Mikołaja książkę pt. „Jaśnie oświeceni i ciemniacy”, która miała mi uświadomić, jak jestem w szkole postrzegany. Czułem się gorszy od innych.
Potrzeba pojednania się z przeszłością stała się dla mnie ważna od 2008 roku. Wtedy w szpitalu im. Ludwika Rydygiera, przyszła na świat moja córeczka Justynka, będąca dla mnie osobiście najpiękniejszym owocem, jaki wydała Nowa Huta. Bardzo pragnę, aby Justynka była wolna od wszelkich destrukcyjnych kompleksów i uprzedzeń wobec Nowej Huty, które mnie obciążają.




3 komentarze:

  1. Mnie ta historia poruszyła. Może dlatego, że mieszkam niedaleko i od czasu do czasu echa opowiedzianych przez Pana zdarzeń ożywają w rozmowach i wspomnieniach.
    Najważniejsze w Pana tekście są emocje. Szczere, mocne, wyraźnie wyczuwalne. Ponieważ posługuję się Pan pięknym, barwnym, poprawnym językiem i warsztat pisarski nie jest Panu obcy, może byłby to punkt wyjścia do napisania na ten temat powieści.
    Fikcyjnej, o rodzinie, która będzie wymyślona, ale jednocześnie taka, jakich wtedy było wiele. Tak by książka miała szansę stać się uniwersalną opowieścią, niosącą szeroką prawdę o życiu.
    Powieści o tamtych czasach cieszą się teraz popularnością, powstają muzea, strony internetowe. Ale o ile mi wiadomo takiej jeszcze nie ma.
    Ma Pan dużą wiedzę, jest naocznym świadkiem tych zdarzeń, a także dobre intencje, bo zakończenie niesie nadzieję i jest pozytywne. To bardzo dużo.
    Dla tych właśnie rodzących się teraz dzieci, warto ocalać historię.
    Trzeba by tylko uważać, żeby powieść, choć opowiada o czasach odległych (dla młodego odbiorcy) była nowoczesna. Z wartką akcją, wyrazistymi bohaterami i dobrymi, celnymi dialogami. By mogła ze swoim przesłaniem dotrzeć do dużej grupy odbiorców.
    Zachęcam do podjęcia próby i mocno życzę powodzenia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam ten tekst i już widziałam potencjalny jej koniec z happy endem (zanim dotarłam do linijki z córką ) chłopak, którego uważają za ofiarę losu, a raczej kogoś kto odstaje od społeczeństwa, wybija się, robi karierę a tamtym łyso :) bardzo miło się czytało :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Och Dziewczyny... dziękuję za ciepłe i zachęcające słowa. Zrewanżuję się fragmentem Opowieści wigilijnej opowiadającej o moim dzieciństwie i pracy. Może zamieszczę ją w grudniu?

    Książki to też las, tylko przetworzony, więc kiedy dorósł, zaczął pracować w Bibliotece Medycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim, w której zgromadzone były książki o wszystkich trapiących ludzi chorobach, sposobach ich leczenia i opiece nad tymi, których nie da się już wyleczyć. Znał wszystkie ścieżki w tym lesie książek i bez trudu umiał znaleźć każdy potrzebny podręcznik. Pozostał idealistą, romantykiem i marzycielem. Do każdej książki dokładał uśmiech i kawałek swego gorącego i wielkiego serca. Myślał, że studenci, lekarze i pielęgniarki zaniosą ten uśmiech i kawałek serca do klinik, do szpitali i przekażą go chorym. Tak się też działo.
    Boże Narodzenie trwało w bibliotece i w szpitalach przez cały rok.
    Pozdrawiam, Tadeusz

    OdpowiedzUsuń