piątek, 13 listopada 2015

Ostanie w tej edycji! Trzeba przeczytać!

No i mamy ostatnie opowiadanie. Zaskakujące. Ciekawe. Intrygujące. Przeczytajcie :)

Konrad Rubacha
„Spowiedź” 

Niewielki, drewniany dom ze spiczastym dachem stojący przy wyjątkowo dziś ruchliwej drodze prowadzącej do kościoła wiele lat temu był uznawany za jeden z piękniejszych w okolicy. Dzisiaj na pierwszy rzut oka wydawał się być opuszczony. Mieszkały w nim jednak dwie kobiety, matka i córka. Żadna jednak nie odnajdywała w sobie wystarczająco siły, aby przywrócić mu dawną świetność. Trudno było się temu dziwić, zwłaszcza, że matka nie miała nawet siły, aby żyć.
Ruch na ulicy, na której mieszkały nie był przypadkowy. Za kościołem znajdował się ogromny, stary cmentarz, na który co roku, pierwszego listopada przybywało mnóstwo ludzi. Dla Doroty Lisieckiej, wdowie po zmarłym ratowniku górskim i jej dziewiętnastoletniej córki, Marty, był to najgorszy dzień w roku. Najgorsze w tym wszystkim nie było już nawet to, że nie żył, ale niemożność odwiedzenia jego grobu w taki dzień jak ten. Nie miał grobu, ponieważ jego ciała nigdy nie odnaleziono.
Marta siedziała na krześle bezwiednie patrząc na przechodzących pod ich domem ludzi. Wpatrywała się tak od ponad godziny czując dziwny spokój, który nagle ustąpił, a jego miejsce zajęła nagła złość, którą z całej siły woli starała się w sobie stłumić. Wstała gwałtownie  z krzesła i poczuła jak bierze ją na wymioty. Spojrzała z niechęcią na matkę, której dwie godziny temu zaparzyła herbatę, jednak ta nawet jej nie tknęła. Poczuła jeszcze większy gniew. Matka była jaka była i wyglądało na to, że to już nigdy się zmieni. Leżała godzinami w łóżku, albo wychodziła na dwór, by godzinami wpatrywać się kwiaty, a raczej pozostałościach po nich.
-Zrobiłam ci herbatę, mamo. - rzekła chłodno, a potem podeszła do niej i patrząc na nią z góry dodała. - Dwie godziny temu...
Zero reakcji. Jak zwykle...
-Słyszysz mnie?! - czuła jak niebezpiecznie podnosi się jej ciśnienie. Czuła, że pewnego dnia jej gniew osiągnie apogeum i przestanie nad sobą panować.
Matka podniosła głowę i spojrzała na nią odległym wzrokiem, jakby nie do końca wiedziała z kim ma do czynienia.
-Ach, tak... Mogłaś mi przypomnieć... - mruknęła ospałym tonem wyraźnie dając jej do zrozumienia, że nie ma ochoty na żadną rozmowę.
-Co robimy?! - nie dawała za wygraną Marta.
-O co ci chodzi?
-Pytam, co dalej robimy z naszym życiem?
-A co jest z nim nie tak?
-CO JEST Z NIM NIE TAK? Żartujesz sobie? Nawet nie wiem od czego mam zacząć. Mamo, każdy dzień, od czterech lat wygląda tak samo. Ty zupełnie zrezygnowałaś z życia. Zrezygnowałaś ze mnie!
-Córeczko, to nieprawda...
-W ogóle przestało się interesować jak żyjemy, w jakim domu żyjemy i co robi twoja jedyna córka. Podejrzewam, że gdybym teraz wyszła i nie wróciła, zauważyłabyś to najwcześniej za miesiąc. Zrób coś ze sobą, do cholery jasnej!
-Ale co?! - nagle zaczęła mówić tym samym tonem, co córka. Wyglądała przy tym tak jakby była u kresu sił, a każda minuta rozmowy kosztowała ją wiele bólu.
-ON NIE ŻYJE! - wykrzyknęła nagle Marta tracąc wszelką cierpliwość. - Ale ty i ja tak, rozumiesz?
Matka patrzyła na nią przez moment takim spojrzeniem, jakby chciała ją uderzyć. Marta czekała nawet na to... na cokolwiek, ale nic takiego się nie stało.
-Uświadamiam cię, że całkowicie zawiodłaś mnie jako matka. - powiedziała celując jej placem prosto w twarz.
-Skoro tak bardzo się zawiodłam, to dlaczego się nie wyprowadzisz. - odrzekła matka krzywo się uśmiechając.
-Wiesz co... dobry pomysł... wyprowadzę się i nawet wiem gdzie...
-Nie masz gdzie się wyprowadzić...
-Mylisz się... babcia... mama taty, kiedyś zaproponowała mi, że mogłabym u niej spędzić trochę czasu...
-Nie zrobisz tego...
-Przekonamy się? - odparła prowokacyjnie marząc o tym, żeby matka ją przed tym powstrzymała.
-A idź w cholerę! - rzuciła machnąwszy ręką. - I tak wrócisz z podkulonym ogonem.
-Niedoczekanie... - syknęła i czym prędzej wybiegła z pokoju.
Gdy wpadła do pokoju, jakimś cudem odnalazła torbę i w pośpiechu zaczęła wrzucać pierwsze lepsze rzeczy jakie napotkała po drodze. Z głębi szuflady wyciągnęła parę oszczędności. Spieszyła się tak, jakby obawiała się, że zdąży się rozmyślić. A potem wybiegła z domu i otulona w długi płaszcz zaczęła przedzierać się przez tłum spieszących na cmentarz ludzi. Czuła jak krew boleśnie krążyła po jej ciele. Wiedziała, że zaraz zacznie wszystkiego żałować. Czując na sobie setki spojrzeń dobiegła na przystanek autobusowy mając nadzieję, że za moment pojedzie jakiś autobus. Wyglądało na to, że szczęście się do niej uśmiechnęło. Za dziesięć minut odjeżdżał autobus do miasta. Obejrzała się za siebie jakby obawiała się, że matka mogła tu za nią przybiec, ale przecież było to niemożliwe. To nie mogło dziać się naprawdę. Takie rzeczy nie mogą dziać się naprawdę...
A potem jeszcze raz spojrzała na wyblakły rozkład i zrobiło się jej gorąco. Na dole, pod godzinami odjazdów autobusów napisane było małymi, szyderczymi literkami, że w niedzielę i święta nie odjeżdża stąd żaden autobus. Stała tak przez dłuższą chwilę pragnąc nagle przestać być sobą a potem mimowolnie się rozpłakała. Nie chciała, aby ktokolwiek znajomy zobaczył ją w takim stanie, dlatego czym prędzej pobiegła wzdłuż ulicy nie mając pojęcia dokąd właściwie prowadzi. Kiedy w końcu poczuła, że dłużej już nie może przystanęła. Odetchnęła, a potem rozejrzała się wokół siebie i przez załzawione oczy uświadomiła sobie, że znalazła się w znacznym oddaleniu od pierwszych zabudowań. Spojrzała na swoje buty i ze zgrozą stwierdziła, że wyglądają tak, jakby przed momentem wyciągnięto je z błota. Na dodatek zrobiły się mokre. Spojrzała na odległe domy i po raz kolejny starała się upewnić w przekonaniu, że nie może tam wrócić. Postanowiła iść dalej starając się ignorować mokre buty, które piszczały za każdym razem, gdy dotykały asfaltu. Robiło się coraz ciemniej, a ona nie mogła się powstrzymać przed nieodpowiedzialnym marszem w stronę gór, na które nie miała odwagi patrzeć od czterech lat. Jednak po chwili umocniła się w przekonaniu, że to właśnie one dają jej teraz siłę. Coś niewidzialnego ją do nich ciągnęło, a przecież nie miała tam czego szukać.
-Tato, gdziekolwiek jesteś, pomóż mi... - wyszeptała błagalnie patrząc w stronę ciemniejącego zarysu gór.
Cudem powstrzymywała się, żeby nie wpaść w panikę. Zrobiło się piekielnie ciemno. Na niebie nie było nawet gwiazd. Czuła się obserwowana. Nawet nie chciała myśleć jakie zwierzęta zaczynają teraz żer. Przywołując w myślach ojca czuła, że powinna iść dalej. Kiedy pomyślała, że sytuacja jest naprawdę beznadziejna jej oczom ukazały się światła, z całą pewnością sztuczne światła. Przyspieszyła kroku czując nagły przypływ nadziei i odwagi. Znalazła się pod niewielkim domkiem, pod którym stał czarny terenowy samochód. Gdy już prawie weszła na schodki prowadzące do drzwi, zawahała się. Bała się jednak zapukać nie mając pojęcia co powiedzieć człowiekowi, który jej otworzy. Siląc się na spokój zaczęła okrążać domek układając w głowie sensownie brzmiącą historię, ale nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Nagle usłyszała dźwięk niemowlęcia. Sparaliżowana strachem odwróciła się gwałtownie gotowa na ewentualne wyjaśnienia, ale nikogo nie zobaczyła. Pomyślała, że to pewnie kot, ale jego też nigdzie nie widziała. Nagle jej wzrok przykuł wyraźnie ruszający się kawałek materiału i omal nie krzyknęła z przerażenia. Zbliżyła się gotowa w każdej chwili na ucieczkę. Bardzo powoli zbliżyła wzrok, a potem wyciągnęła komórkę, aby sobie przyświecić i... oniemiała. Słuch jej nie mylił. Pod drewnianą ławką, leżało najprawdziwsze, ledwo narodzono dziecko. Długo wpatrywała się w nie, zanim w końcu zdecydowała się wziąć je na ręce. Nagle pomyślała, że nie mogła wymarzyć sobie lepszego powodu, aby zapukać do drzwi. W końcu miała dziecko, które należało ratować.
Czym prędzej pobiegła do drzwi i zaczęła szaleńczo w nie walić. W tym samym momencie dziecko przestało płakać.
Drzwi odsunęły się delikatnie. Marta dostrzegła zarys postaci, która wydała się jej być kobietą.
-O co chodzi? - zapytała sucho kobieta.
-Dobry wieczór. Ja... znalazłam dziecko... w pani ogrodzie...
-O czym pani mówi?
-O tym dziecku, niech pani zobaczy. - wykrzyknęła rozpaczliwie. - Leżało pod pani oknami.
-Posłuchaj, głupio dziewczyno! - wrzasnęła nie pozwalając dość jej do słowa. - Czy ty naprawdę uważasz, że uwierzę w bajeczki, które próbujesz mi teraz wcisnąć. Oddaj je do okna życia, cokolwiek, ale nie wmawiaj mi, że to moje dziecko. Jak można być tak nieodpowiedzialnym, żeby iść do łóżka z byle kim, a potem podrzucać komuś własne dziecko... Nie masz sumienia! Natychmiast stąd zjeżdżaj, albo spuszczę psy!
Po czym zatrzasnęła z hukiem drzwi pozostawiając Martę z mocno bijącym sercem i zupełnie bezradnym dzieckiem, które spało na jej rękach.
-Boże, to się nie może dziać naprawdę. - jęknęła.
Zeszła ze schodów znowu nie mając pojęcia co powinna dalej robić. Jednak zanim zdążyła się już zupełnie załamać, drzwi domku nagle się otworzyły i ponownie stanęła w nich kobieta, która przed chwilą straszyła ją psami.
-Zaczekaj! - zawołała nico łagodniejszym tonem. - Nie mogę pozwolić, żebyś wyrzuciła je na śmietnik. Wiem, że czasami jesteście do tego zdolne. Wsiadaj do samochodu! - poleciła nagle. - Zawiozę cię w pewne miejsce.
-Ale gdzie...
-Siadaj! - dodała z naciskiem, a Marta posłusznie zrobiła to co jej kazała.
-Gdzie mnie pani wiezie?
-Na policję. Musisz oficjalnie poinformować świat, że urodziłaś dziecko. Ktoś musi je zbadać.
-Nie...pani nie rozumie... ja...
-Ja wszystko rozumiem, moja droga. Nie bój się, uwierz mi, że tak naprawdę będzie lepiej, dla ciebie i twojego dziecka. To chłopiec czy dziewczynka? - zapytała nagle.
-Dziewczynka... wyjąkała Marta podświadomie czując, że tak właśnie jest.
-Wie pani, ja nie mogę wrócić do domu...
-Być może to nie będzie konieczne. Są przecież domy dla samotnych matek...
-Ale...
-Spokojnie, moje dziecko. Zawiozę cię do miasta. Myślę, że znajdą się tam w miarę kompetentni policjanci, którzy będą w stanie pomóc.
Marta zamilkła nie mając siły się sprzeciwić. Z resztą, i tak nie miała lepszego pomysłu, a tak mogła mieć cień nadziei, że znajdzie lokum, w którym będzie mogła się przez jakiś czas zatrzymać.
Kiedy nareszcie dojechały na policję, kobieta weszła razem z nią do środka, a Marta, sama nie wiedząc czemu, przestała się bać. W środku siedzieli dwaj policjanci, straszy i młodszy, którzy obrzucili ją uważnym spojrzeniem zatrzymując wzrok na jej obłoconych butach.
Kobieta pospiesznie wyjaśniła im sytuację, a potem pogładziwszy Marcie włosy, wyszła z miną, która miała dodać jej otuchy. Marta chciała ją zatrzymać, ale ta błyskawicznie zniknęła.
-To pani dziecko? - zaczął starszy policjant.
-Tak. - odparła i natychmiast pomyślała, że będzie żałować tej odpowiedzi. W domu przecież nie było tak źle, ale była zbyt dumna, żeby tam wrócić.
-Jak się pani nazywa? Ma pani jakieś dokumenty?
Bez słowa rzuciła na stół swój dowód osobisty.
-Ma pani gdzie mieszkać?
-Nie...
-A adres zameldowania?
-Nie mam tam czego szukać... Nie mogę wrócić do mojej matki. Nie mogę... - dodała z naciskiem robiąc błagalną minę. - Bardzo panów proszę, znajdźcie mi jakieś schronienie...
-To nie jest takie proste. A ojciec dziecka?
-Nie wiem kim jest, to był... nieznajomy. - dodała udając zawstydzenie. Pomyślała, że ciężko udawać wstyd za coś, czego się nie zrobiło.
-Zgwałcił panią?
-Nie... po prostu impreza...alkohol, nie pamiętam w każdym razie... byłam nieostrożna i tyle...
„Boże, co ja wygaduję...” - pomyślała.
-Nalegam, żeby jednak wróciła pani do domu. Odwieziemy panią...
Zanim jednak zdążyła mu odpowiedzieć rozległ się sygnał komórki leżącej na jego biurku.
-Przepraszam, ważny telefon. Zaraz wrócę. Bardzo proszę, niech w tym czasie dokładnie się pani zastanowi.
Po czym wyszedł pozostawiając Martę sam na sam z młodszym policjantem.
-Napije się pani czegoś ciepłego?
-Nie, dziękuję...
-Dlaczego nie chce pani wrócić do domu?
-Przeraźliwie pokłóciłam się z matką. Pan nie wie jak to jest...
-Ale ona na pewno panią mocno kocha...
-Nie wiem...
-Może potrzebuje czasu, żeby z tym wszystkim się pogodzić...
-Ale jak mam jej dać ten czas, skoro zaraz będę musiała do niej wrócić?
Policjant spojrzał na nią dziwnym wzrokiem a potem rzekł poważnym tonem:
-Niech mi pani zaufa. Mam pewien pomysł.
Kiwnęła głową nie mając pojęcia czego może się spodziewać.
Gdy wrócił straszy policjant, natychmiast zapytał:
-I co pani wymyśliła, pani Marto?
-Pani Marta chce jednak wrócić do domu. Poprosiła, żeby ją tam zawieźć. Najlepiej jak najszybciej, bo jej mama pewnie bardzo się martwi. Zawiozę ją.
-Dobrze, a ja zajmę się dokumentami. Powodzenia, pani Marto. Warto żyć dla takiego pięknego dziecka, naprawdę.
Kiedy wyszli na parking, Marta spojrzała z wyrzutem na policjanta.
-Oszukał mnie pan. Z resztą to i tak nie ma znaczenia, i tak byście mnie tam odwieźli i tak...
-Nie oszukałem pani, lecz kolegę. Zawiozę panią w zupełnie inne miejsce.
-Gdzie?
-Do mojego domu. Tam pani... - urwał. - Przenocujesz a potem sama zdecydujesz co zamierzasz dalej robić...
-Dziękuję. - wybąkała, po czym wsiadła do radiowozu czując, że miała dzisiaj jednak trochę szczęścia.
-Jestem Tomek. - rzekł policjant.- Mów mi po imieniu. Tak będzie łatwiej.
Marta uśmiechnęła się do niego, a potem spojrzała na nieznajome dziecko leżące na jej kolanach i poczuła spokój.

***


Czekała, aż wszyscy ludzie wyjdą z kościoła. Na szczęście wyglądało na to, że tylko ona pragnęła się dzisiaj wyspowiadać. Kazała mężowi czekać w samochodzie. Dziś był wielki dzień, dla niej i dla jej córeczki. Chwiejnym krokiem podeszła do konfesjonału i uklękła cicho nie mogąc powstrzymać zdenerwowania, ale musiała to w końcu komuś wyznać.
-W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
-Na wieki wieków.
-Ojcze...
-Tak?
-Pięć lat temu zrobiłam coś co było jednocześnie dobre i złe... właściwie sama nie wiem...
-Opowiedz mi o tym...
-Oszukałam i wciąż zamierzam oszukiwać, bo nie wiem jak mam to wszystko rozegrać. Pięć lat temu bardzo pokłóciłam się z matką i postanowiłam uciec z domu. Miałam jej już dość, miała depresję po śmierci męża, mojego taty, nie miałam siły się nią zajmować, bo wciąż sama potrzebowałam jej opieki. Mam teraz wyrzuty sumienia, bo zostawiłam ją wtedy samą, ale dzisiaj po raz pierwszy od tamtego czasu zamierzam się z nią zobaczyć. Napisałam do niej list, a ona na niego odpisała. Jednak nie o tym chciałam mówić. Gdy uciekłam, szłam bez celu w stronę gór i gdy już zaczęło się ściemniać dotarłam pod niewielki górski domek, gdzie miałam nadzieję, że ktoś udzieli mi jakieś pomocy, ale zamiast tego pod tym domkiem znalazłam niemowlę. A potem drzwi otworzyła mi właścicielka domku i zawiozła mnie na policję będąc przekonaną, że to moje dziecko. Kiedy trafiłam na posterunek miałam pewność, że odwiozą mnie z powrotem do matki, ale tak się nie stało. Jeden z policjantów wziął mnie do siebie i... zostałam jego żoną. Od tamtego czasu wspólnie ją wychowujemy, jest wspaniałym ojcem, ale on nie zna całej prawdy. Sądzi, że ja naprawdę urodziłam ją i nie wiem kto jest jej biologicznym ojcem, a ja nie mam siły opowiedzieć mu całej prawdy. Boję się, że wtedy mnie zostawi. Co gorsze, on nalega, żeby Kasia, tak ją nazwaliśmy, była wychowywana w przekonaniu, że on jest jej ojcem. Chce również, żeby moja matka również była o tym przekonana. Mówi, że tak będzie łatwiej, ale ja nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Przecież ja nawet jej nie urodziłam...
-Posłuchaj mnie, uważnie. Nigdy nie zaznasz spokoju, jeżeli całe swoje życie i miłość do córki oprzesz na kłamstwie. Kasia powinna znać swoje prawdziwe pochodzenie, każdy człowiek ma do tego prawo. Potem będzie tylko gorzej. Zrób to dzisiaj, przy wspólnym stole, razem z mężem i swoją matką wyjaw im całą prawdę. Jeżeli tego nie zrobisz, do końca życia nie będziesz potrafiła przestać o tym myśleć. Obiecujesz, że powiesz im dzisiaj całą prawdę? Jestem pewny, że jeżeli to zrobisz ten dzień będzie jednym z najpiękniejszych w twoim życiu...
-Obiecuję... - rzekła po krótkiej chwili.
-Zanim pójdziesz, chciałbym opowiedzieć ci jeszcze jedną historię. Pięć lat temu wyspowiadała się u mnie dziewczyna. Mówiła wschodnim akcentem. Chyba była ze Lwowa. Porzuciła dziecko, pod małym górskim domkiem. Uznała, że nie da rady go wychować. Nie potrafiła sobie z tym poradzić.  Zanim jednak wyjechała, zostawiła mi swój adres i poprosiła, żebym poinformował ją, gdybym dowiedział się coś o jego losie. Nigdy nie spodziewałem się, że napiszę do niej list tak pełny radości. Córeczka trafiła do ludzi, którzy naprawdę ją pokochali. Teraz na pewno w końcu zazna spokoju...
Marta wyszła z kościoła patrząc w widoczne w oddali góry. A potem wsiadła do samochodu, gdzie Kasia natychmiast ją zapytała:
-Gdzie tak długo byłaś, mamusiu?
-Musiałam z kimś porozmawiać.
-Gdzie teraz jedziemy?
-Do mojej mamy. - rzekła pewnie. - Mam wam bardzo dużo do opowiedzenia.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz