piątek, 23 września 2016

Tomik rośnie w objętość :) Oto trzy nowe teksty :)

Kochani czytajcie, bawcie się, głosujcie na tytuł zbiorku. Ja pojawię się dopiero w niedzielę :) Miłego weekendu Wam życzę! I wspaniałe lektury oczywiście :)

Justyna Gross
Klątwa siedmiu pokoleń

Grudziądzki tramwaj szarpał pasażerami na ostrych zakrętach. Emil z trudem zachowywał równowagę, pomimo iż siedział na fotelu. Dawno już nie jechał publicznym środkiem lokomocji. Z podziwem spoglądał na siedzące naprzeciw niego staruszki, którymi pojazd tak nie poniewierał. Zaprzyjaźnione z krętymi uliczkami starego miasta poddawały się pokornie prawom fizyki i tym samym delikatnie kołysały się podczas jazdy. Emil zaś co chwilę chwytał siedzenie, by z niego nie wypaść.
Staruszki uśmiechały się pokrzepiająco. Młody pasażer wzbudzał w nich litość. Był wysokim, zbyt szczupłym brunetem z zapadniętymi policzkami, podkrążonymi oczami, niemodnym wąsikiem pod orlim nosem i widocznym brakiem w uzębieniu. Spoconą dłonią przeczesywał nerwowo przydługie i tłuste już włosy. Nie musiałby jechać tym szalonym zabytkiem komunikacyjnym, gdyby w nocy nie przesadził z alkoholem. Ostatnio często mu się to zdarzało. Przez ułamek sekundy w jego świadomości zakotwiczyła się myśl, że skończy jak jego ojciec. Otrząsnął się natychmiast z niechcianego wspomnienia.
− Przecież nie jestem alkoholikiem − myślał. − Jeden drink wieczorem to naturalny środek nasenny. Piwko czy szklaneczka whisky dla pobudzenia natchnienia nie jest jeszcze nałogiem. Nie moja wina, że od czasu wydania bestsellerowej powieści nic nie napisałem− próbował się usprawiedliwiać.
Emil Mazur był autorem kryminałów. Krytycy wychwalali jego talent, czytelnicy, w szczególności blogerzy, polecali jego książki, a wydawca chciał ciągle więcej. I tego „więcej” Emil nie potrafił z siebie wykrzesać. Tak jakby bestsellerowa książka wyssała z niego cały geniusz. Od miesięcy bezskutecznie wpatrywał się w pusty ekran monitora. Czasem zdarzało mu się, po kilku głębszych, odzyskiwać wenę i pisać do rana. Gdy wytrzeźwiał, kasował te bzdury zawstydzony pijackim bełkotem i niezrozumiałymi wizjami. Wydawca powoli tracił cierpliwość, a odłożone na koncie pieniądze topniały. Dlatego Emil przyjął propozycję spotkania autorskiego w Bibliotece Miejskiej im. Wiktora Kulerskiego w Grudziądzu. Pomimo tego iż dawno nie napisał nic nowego, nadal chętnie zapraszano pisarza na zjazdy miłośników kryminałów. Był też wykorzystywany przez miejscowych włodarzy, przy okazji różnych uroczystości, jako lokalny celebryta. Dzięki takim imprezom mógł opłacać czynsz, nie naruszając żelaznej rezerwy.
Problem w tym, że Emil nigdy nie lubił ludzi. Od dziecka był samotnikiem. Początkowo krył się za równaniami matematycznymi i nawet został inżynierem. Ukończył Politechnikę Gdańską, by zgodnie z oczekiwaniami matki zdobyć porządny zawód. Odkąd pani Mazur uciekła w środku nocy od męża alkoholika, który uderzył ją o jeden raz za dużo, całą miłość przelała na synka. Pragnęła, by osiągnął sukces i wydostał się z beznadziejnej toni ich nędznego życia. Poza naukami ścisłymi Emila od dziecka interesowało pisanie. Matka nie pochwalała tej pasji. Nie doczekała też wielkiego sukcesu syna. Umarła na raka mózgu kilka miesięcy przed wydaniem jego pierwszej powieści.
Literatura pomagała temu nieśmiałemu mężczyźnie znaleźć swój równoległy świat, którym mógł dowolnie sterować, być panem fabuły, więc i swojego losu. Ścisły umysł pomagał mu w konstruowaniu kryminalnych zagadek. Emil miał w życiu tylko jednego przyjaciela i kilka przelotnych, nic nieznaczących przygód miłosnych. Był bladym, chudym odludkiem, niedbającym o wygląd, modne ciuchy i reputację. Chodził najczęściej z notesem w ręku, by w każdej chwili móc zapisać swoje spostrzeżenia i co ciekawsze myśli. Wbrew pozorom imponował dziewczynom, szczególnie gdy obdarował wybrankę naprędce stworzonym wierszem. Po skonsumowaniu znajomości natychmiast nudził się zdobyczą. Każda z tych dziewczyn wydawała mu się zbyt głupia, a na ludzką głupotę Emil był uczulony.
Krople potu spływały po twarzy pisarza. Poluźnił nerwowo kołnierzyk koszuli.
− Strasznie tu duszno − powiedziała pulchna staruszka.
− Jo, siadłyśmy ze złej strony− odpowiedziała jej towarzyszka.− Mógłby pan szanowny otworzyć okno?− zwróciła się do Emila.
Mężczyzna nie odpowiedział ani nie zrobił żadnego ruchu. Pocił się coraz mocniej. Ręce mu drżały, serce łomotało okrutnie, a nogi dziwnie zmiękły. Czuł, że brakuje mu tchu. Patrzył na starsze kobiety z przerażeniem. Ich twarze wykręcał okropny grymas, oczy się wybałuszały, a kościste ręce sięgały po wystraszoną ofiarę. Emil zerwał się z miejsca i korzystając z okazji, że tramwaj zatrzymał się na przystanku, wybiegł na zewnątrz.
− Jaki narwany! I nieuprzejmy! − oburzyła się pulchna babcia.
− To jakiś narkoman! Widziałaś, jak się pocił i drżały mu ręce? Pewnie nie zdołałaby otworzyć okna. Ło, matko! On był na pewno po tych podpalaczach! − skwitowała szczuplejsza pani.
− Jo, jo. Masz ty rację, kochana − zgodziła się grubsza staruszka.
Na pustej ulicy starego miasta oddech Emila z wolna się uspokajał. Ręce jeszcze nieznacznie drżały.
− Co to było?− pomyślał. − Czy ja wariuję? Muszę przestać kupować tanie wino − obiecał w duchu.
Rozejrzał się wokół. Z ulicy Wybickiego, przy której stał, do zabytkowego gmachu biblioteki musiał pokonać jeszcze kilka przecznic.
− Czeka mnie szybki marsz − mruknął pod nosem, spoglądając na zegarek.
W drodze do biblioteki analizował wcześniejsze zdarzenie w tramwaju. Od wielu lat miewał lęki. Każde wyjście z domu było dla niego trudnym do pokonania wyzwaniem. Potrafił tygodniami nie opuszczać mieszkania. Jedzenie przywoził mu pan Tadziu − zaprzyjaźniony taksówkarz. Emil nie znosił publicznych wystąpień, gdy skupiała się na nim uwaga uczestników. Jąkał się wówczas i nie rzadko plótł głupoty.
Zwidy miał po raz pierwszy w życiu i czuł, że nadszedł czas, by udać się do specjalisty. W przeciwnym razie nie napisze nowej powieści, bo zamkną go w szpitalu psychiatrycznym w Świeciu.
Wbrew obawom spotkanie autorskie się powiodło. Przybyła na nie przede wszystkim młodzież. Emilowi pochlebiały komplementy i niekłamany zachwyt ze strony młodych czytelników. Panie bibliotekarki, znające nieśmiałość pisarza, stworzyły idealny nastrój sprzyjający dyskusji. Posadziły autora w głębokim, starym fotelu, jego słuchaczy zaś na podłodze, na wielkich poduszkach. Okna zostały zasłonięte, a mrok rozświetlała mała lampka ustawiona na biurku. Do pełni szczęścia i uzupełnienia iście angielskiego obrazka brakowało Emilowi tylko fajki.
Do domu pisarz wrócił taksówką i solennie sobie przyrzekł, że pójdzie jak najszybciej do psychiatry.

Dr Piotr Jakubowicz był jednym z najlepszych specjalistów mających prywatną praktykę lekarską w Grudziądzu. Pracował też w szpitalu psychiatrycznym w Świeciu. Wzbudzał zaufanie swoim ciepłym uśmiechem, przystojną aparycją i kolorowym ubraniem.
− Zastanawia się pan zapewne, dlaczego ten dziwny gość nosi czerwony sweterek – zaczął, wprawiając Emila w osłupienie. − Otóż dodaję sobie energii w ten ponury dzień. Kolorowe elementy garderoby pobudzają organizm do działania podobnie jak kawa, a nawet rzekłbym, że trwalej.
− Taa − wydukał Emil.
− Dobrze, przejdźmy do konkretów. Co pana do mnie sprowadza?− zapytał przyjaźnie lekarz.
− Myślę, że postradałem zmysły - stwierdził pisarz jak zawsze rzeczowo.
− Hm. − Pan Piotr uśmiechnął się krzepiąco. − Od stawiania diagnozy jestem ja. Od jak dawna pan pije?− zapytał.
− Skąd? Ja… − dukał Emil.
− Panie Emilu. Na wstępie powiem, że uwielbiam pana książki. Dodam też, że pomogę panu, pod warunkiem że będzie pan ze mną szczery. Zadam inne pytanie: Jak często sięga pan po alkohol?
Początkowo Emil miał opory i czuł dyskomfort, odpowiadając na pytania psychiatry. Szybko jednak zaczął opowiadać temu obcemu człowiekowi o swoim życiu, o ojcu alkoholiku, o przemocy w rodzinie, strachu, ambicjach matki i jej nagłym odejściu. Mówił o alienacji, braku potrzeby przebywania w grupie i pisaniu. Po dwóch godzinach dr Jakubowicz delikatnie przerwał monolog pacjenta.
− Musimy już przejść do podsumowania naszego spotkania, gdyż kolejny pacjent czeka na konsultację − powiedział.− Panie Emilu, nie postradał pan zmysłów. To, co panu dolega, nie jest chorobą psychiczną. To spadek nastroju, zwany depresją lękową, któremu towarzyszy irracjonalny strach.
− Nie jestem wariatem? − przerwał mu Emil.
− Nic mi o tym nie wiadomo. − Roześmiał się lekarz.− Nie zaproszę pana w moje skromne progi do Świecia, czego mocno żałuję. Moglibyśmy rozmawiać do woli o pana książkach. No cóż… − zastanowił się chwilę. − Na początek zapiszę panu delikatny lek antydepresyjny. Pozwoli on dotrwać do momentu powodzenia psychoterapii.
− Psychoterapii? − zdziwił się pisarz.
− Tak − potwierdził dr Jakubowicz. Moim zadaniem jest leczyć chore umysły. Pani Katarzyna, z którą współpracuję, jest specjalistką od chorych dusz. Myślę, że około dziesięciu spotkań z psychoterapeutką, połączonych z wysiłkiem fizycznym, postawi pana na nogi i przywróci też upragnioną wenę.
Emil wrócił do domu pieszo. Nie miał siły podziwiać uroków starówki. Był zmęczony rozmową z lekarzem. Jednocześnie czuł się dziwnie lekki, jakby lęki wypowiedziane głośno opuściły jego wnętrze.
Wieczorem zjadł skromną kolację, zaparzył herbatę i tym razem nie otworzył piwa.

Psychoanalityk Katarzyna Gil nie wzbudziła zaufania Emila ani swoim nazwiskiem, ani wyglądem hipiski. Podczas pierwszej sesji terapeutycznej nie mógł się skupić na istocie problemu, wyłapując z wypowiedzi terapeutki błędy językowe. Szczególnie drażniło go nadużywanie przez kobietę niektórych związków frazeologicznych. Nie rozumiał też, za co jej płaci, skoro zadaje mu tylko pytania i oczekuje od niego rozwiązań.
− Gdybym potrafił sobie pomóc sam, nie musiałbym marnować tu czasu i pieniędzy − myślał wielokrotnie, lecz odpowiadał posłusznie na stawiane mu pytania.
Po czwartej sesji Emil zrozumiał, że pytania Katarzyny kierują go na odpowiednie tory. Zaczął wierzyć, że potrafi rozwiązać własne problemy. Powoli, klocek po klocku budował w wyobraźni nowe życie. Nauczył się słuchać swojego wewnętrznego ja, określać jego pragnienia i spełniać marzenia dziecka, jakim kiedyś był i które musiało zbyt szybko dorosnąć. Po skończonej terapii był już innym człowiekiem.

Emil kochał Grudziądz. Potrzebował tętniącego życiem miasta do obserwacji mieszkających w nim ludzi, pierwowzorów swoich postaci literackich. Dlatego godzinami przesiadywał w jednym z licznych parków i zabytkowych skwerów, czyniąc notatki w małym notebooku. Już dawno zrezygnował z zapisywania w notesach.
Pisarz pragnął też ciszy i spokoju do pracy. Mieszkanie w blokowisku wiązało się z dobiegającym z podwórka i klatki schodowej gwarem dzieci, szczekaniem i wyciem psów uwięzionych samotnie w domach oraz z nieustającymi imprezami sąsiadów. Po wyprawach do centrum miasta brakowało Emilowi spokojnego gabinetu, w którym mógłby wykorzystać sporządzone notatki i stworzyć kolejny bestseller.
Nadeszła wiosna. Eksplodowała soczystą zielenią i przystroiła pierwsze gałązki białym i żółtym kwieciem.
Emil poświęcał każde popołudnie na wycieczki do okolicznych wsi. Szukał lokalu do wynajęcia, gdyż środki ze sprzedaży mieszkania i niewielkie oszczędności nie wystarczyłyby mu na zakup domu.
Po zwiedzeniu północnych kresów Grudziądza pisarz udał się na południe i przemierzał pieszo Biały Bór i Wałdowo Szlacheckie − wsie oddalone tylko kilka kilometrów od rogatek miasta. Z powodu bliskości aglomeracji teren przypominał przedmieście z osiedlami ekskluzywnych domów. Obawiał się, że nie będzie miał tu szans nawet porozmawiać o wynajmie mieszkania.
Idąc dziurawą szosą wijącą się wśród zielonych łąk, zauważył niewielką kapliczkę i księdza wsiadającego do wysłużonego auta. Pomyślał, że miejscowy kleryk może mieć najlepszy ogląd na sytuację lokalową w okolicy. Podbiegł do ruszającego samochodu, wymachując chudymi rękami. Zaciekawiony duchowny wyszedł z auta.
− Niech będzie pochwalony − wysapał Emil.
− Jezus Chrystus − dokończył ksiądz.
− Gdzie?
− Mówi się: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” − wyjaśnił duchowny.
− Na wieki wieków − odpowiedział zdenerwowany pisarz, niezbyt biegły w kościelnej etykiecie.
− Amen. − Zrezygnowany ksiądz Adam machnął ręką. − Co cię sprowadza do mnie, synu?
− Nazywam się Emil Mazur… − zaczął.
− Ten od kryminałów? − przerwał mu ksiądz.
− Ten sam.
− Co? Myślisz, że ksiądz czyta wyłącznie Biblię?
− Przyznam się bez bicia, że tak. − Rozluźnił się już Emil.− Proszę księdza, poszukuję mieszkania do wynajęcia. Chciałbym mieszkać i pisać w spokojnej okolicy. Czy ksiądz wie, kto w jego parafii użyczyłby mi kąta? − przeszedł do sedna sprawy.
− A wiem! − Klasnął w ręce duchowny. − Marciniakowa wspominała, że przydałby się im dodatkowy dochód. To tam na górze. − Wskazał horyzont. − Jadwiga Marciniak z mężem Stanisławem mieszkają w Sarnowie, w starym młynie. To niedaleko plebanii. Ich dzieci wyprowadziły się do miasta i ciężko staruszkom wyżyć z rolniczych emerytur. Wsiadaj, zawiozę cię, synu Boży. Pieszo nie chciałbyś tam iść.

− Pięknie tu − westchnął Emil, spoglądając przez okno samochodu.
− Prawda? − ożywił się duchowny. − Pochodzę z Bieszczad i Bóg zrobił mi taki prezent…
− Nie rozumiem − pisarz spojrzał na księdza zdumiony.
− Wodospad, las, Młynówka, wąwozy…To moje małe Bieszczady pod Grudziądzem− wyjaśnił.
Silnik samochodu wydał z siebie niepokojące dźwięki: kaszlnął, kichnął i wyrzucił w przestrzeń chmurę czarnego dymu.
− Nie martw się, synu − uspokoił ksiądz Adam − Wjeżdżając pod  taką górę, staruszek ma prawo się zmęczyć.
Szczęśliwy, że ma słuchacza, ksiądz opowiedział Emilowi pokrótce historię Sarnowa. Wieś została założona przez Krzyżaków w XIII w. pod nazwą Szarno. W dolinie rzeki Szronki znajdował się zamek rycerski. Nad strugą Młynówką zbudowano dwa młyny, które następnie oddano szlacheckim rodom. Jeden z młynów przerobiony na dom mieszkalny państwa Marciniaków zachował się do dziś.
Samochód księdza z trudem wtoczył się na szczyt góry. Pośród starego drzewostanu, na skraju urwiska, zbudowany z granitowych kamieni mały gotycki kościół górował nad doliną. Na Emilu zabytkowy budynek sakralny zrobił większe wrażenie niż grudziądzka bazylika. Miał w sobie onieśmielającą prostotę i tajemniczą siłę, które uginały ludzkie kolana. Cmentarz okalający kościół zapewniał ciszę i skłaniał do refleksji. Barokowe wnętrze było skromne, gdyż świątynia została dwukrotnie zniszczona. W prezbiterium wisiała imponująca lampa z trzema orłami, ufundowana przez honorowego parafianina, generała Józefa Hallera.
W zimnym kościele pachniało starym drzewem i kadzidłem. Siedząc na drewnianej ławie, Emil po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że będzie znowu pisał. Spłynął na niego spokój i pewność pomyślnej przyszłości. Do oczu cisnęły się łzy. Ksiądz Adam, czując emocje swojego gościa, położył mu pulchną rękę na ramieniu.
− Będzie dobrze, synu. Chodź, zaprowadzę cię do Marciniaków − powiedział ciepło.

Stary młyn, wielokrotnie rozbudowywany i modernizowany utracił swój dawny charakter i wyglądał obecnie jak duży wielorodzinny dom. Cegłę pokrywały szare tynki, a dach wykonany był z eternitu. Budynek, usytuowany nad dużym, zarośniętym trzciną zbiornikiem wodnym sprawiał nieprzyjemne wrażenie.
− Z pewnością przydałaby się tu pomoc − pomyślał Emil.
Z domu wyszła drobna staruszka w chustce na głowie.
− A kogoż tu nam dobrodziej prowadzi? − zapytała z uśmiechem.
Ksiądz chwycił jej malutkie, pomarszczone dłonie, a potem ucałował kobietę w policzek, jakby witał własną matkę.
− Pani Jadwigo, lokatora wam znalazłem. To znany pisarz. Spokoju do pisania potrzebuje. Mógłby pomóc wam trochę w obejściu.
Jadwiga zdecydowanie złapała dłonie zaskoczonego Emila.
− A cóż tu ksiądz opowiada? Rączki jak u niewiasty. Do trzymania pióra się nadajo. One nie so do pracy stworzone.
Emil poczuł się urażony.
− Ciężkiej pracy się nie boję, wręcz potrzebuję wysiłku, pani Jadwigo − powiedział pewnie. − Proszę mnie nie oceniać po opakowaniu.
− O! Po ludzku też nie umie gadać. Jakieś metaflony mi tu sadzi. Nie wiesz, czy obraża, czy ni. Za mądre to, jak nasze dzieciaki. Ale co będziemy tak stać? Wejdźcie, to pogadamy.
Gospodyni przyjęła ich w dużej kuchni. Podała kawę w szklankach osadzonych w metalowych koszyczkach z uchwytem. Miała też ciepłe drożdżowe ciasto, jakby spodziewała się gości.
− Pani Jadwigo, miejsca macie pod dostatkiem. Emil zapłaci za wynajem mieszkania. Całe piętro po waszych dzieciakach stoi nieużywane. Dom wymaga remontu, więc trochę grosza wam się przyda − argumentował duchowny.
− Mam inną propozycję. − Usłyszeli mocny głos starszego pana. − Stanisław jestem. − Uścisnął dłoń Emila z zadziwiającą siłą. − Proponuję, by młodzieniec płacił za pół miesiąca, a drugie pół odrobił w gospodarstwie. Potrzebna mi każda para rąk. Nawet tak wątłych. Jadwinia dobrze gotuje. Nabierze pan ciała w trymiga.
Emil był zachwycony propozycją gospodarza. Nie musiałby się martwić stanem swojego konta, a ciężka praca pomogłaby mu w walce z lękami i nałogiem. Miał do dyspozycji dwa pokoje. Mógł jeden przeznaczyć na sypialnię, a drugi na gabinet. Plusem była własna łazienka i kuchnia.  Pani Jadwiga jednak, rada w duchu, że w domu znowu zatętni życiem, natychmiast wybiła Emilowi z głowy pomysł gotowania obiadów.

W ciągu kilku dni pisarz sprzedał mieszkanie w Grudziądzu i zamieszkał na wsi. Do południa pomagał staruszkom uporządkować obejście, a popołudniami spacerował po okolicy, by następnie w zaciszu gabinetu zapisywać swoje spostrzeżenia. Na twardym dysku pisarza pojawiły się opisy przyrody godne Elizy Orzeszkowej.
− Bocian dumnie kroczył po łące, a wokół niego białe motyle spijały nektar z kwiatów koniczyny − przeczytał na głos zapisane zdanie.
Przerwało mu zdecydowane pukanie do drzwi.
− Proszę! − zawołał pisarz.
− Ja wiem, że teraz pora u ciebie na pisanie, ale żem zapomniał pokazać ci robotę na jutro. Jadwiga się położyła, a ja nie chcę by poszła z nami − powiedział ciszej niż zwykle starszy pan.
Wyszli z domu jak para złodziei i udali się w okolicę Góry Świętego Jana. U podnóża wniesienia na zarośniętej działce stała chata, zmęczona życiem i burzliwymi dziejami regionu. Czas powyginał ją jak reumatyzm stawy. Grzyb wpełzł po jasnych niegdyś ścianach, sięgając dziurawego dachu. Pajęcze żaluzje zakryły  okna, a bluszcz próbował wtargnąć do środka zielonymi drzwiami.
− To dom mojej żony. Ona uważa, że jest przeklęty. Gada o tym na lewo i prawo i nikt nie chce mi pomóc w rozbiórce i uporządkowaniu tego ustrojstwa − przerwał ciszę Stanisław.
− A jest przeklęty? − zainteresował się Emil.
− Ja w takie głupoty nie wierzę. Ale Jadźka wierzy w różne przesądy. Postawiła w sieni niegdyś miotłę zrobioną z gałązek brzozy. Ubzdurała sobie, że dzięki mocy brzozowych gałęzi każda nieżyczliwa jej osoba poczuje się źle w naszym domu. Sąsiadkę dopadła u nas migrena i Jadźka zerwała z nią kontakt. Miotłę musiałem spalić, bo jeszcze, nie daj Boże, mnie głowa by rozbolała− zaśmiał się staruszek.− Wejdźmy do środka− dodał.
Wnętrze chaty przeraziło Emila. Popękane ściany groziły zawaleniem. Zbutwiały zapach domu drażnił nozdrza, a kurz i pył z odpadających tynków utrudniały oddychanie. Wyposażenie pokoi przypominało scenografię z filmu grozy. Pozostawione z całą zawartością meble, pootwierane szuflady i szafki oraz wystające z nich przedmioty i ubrania świadczyły o tym, że mieszkańcy tego domu pakowali się i wyprowadzali w pośpiechu. Na ziemi leżała połamana szuflada, a w niej szczotki i pasta do butów. Emil podniósł blaszane pudełko. Widniał na nim rok czterdziesty piąty ubiegłego wieku. Na kuchennym kredensie stały zapasteryzowane maliny i agresty. Nakrętki słoików zżerała rdza. Stojące w małym saloniku rzeźbione pianino było otwarte, jakby ktoś przed chwilą na nim grał. Obok leżały nuty z Hymnami Alexander. Pożółkła strona ściennego kalendarza wskazywała styczeń czterdziestego piątego roku. Porcelanowa misa oraz pasujący do niej dzban z motywem ptaka i kwitnącej jabłoni musiały być pamiątką z czasów przedwojennych. W zdobionych szkatułkach nie było biżuterii.
− Ciekawe, czy rozgrabili ją złodzieje, czy mieszkańcy tej chaty zabrali kosztowności ze sobą? − zastanawiał się pisarz.
− Wiem, że to sporo pracy − odezwał się pan Stanisław zaniepokojony milczeniem Emila.
− Nie ma sprawy − uspokoił go mężczyzna. − Co mam zrobić z tymi meblami i przedmiotami?
− W okolicy od niedawna mieszka taka nawiedzona artystka. Skupuje stare graty i je maluje w swojej galerii. Możemy jej sprzedać, co tylko się nada. Ona nie jest tutejsza i nie będzie bała się klątwy. Trochę grosza zarobimy, a jak uprzątniemy dom, to go zburzymy. Tylko nie mów na razie nic Jadwini. Ja jej powiem, jak przyjdzie na to pora.

Kolejne dni Emil pracował w starej chacie. Śmieci wynosił do zamówionego kontenera, a przedmioty nadające się do sprzedaży ustawiał w jednym z pomieszczeń. Zgodnie z oczekiwaniami Stanisława, mieszkająca pod lasem Adela była bardzo zainteresowana kupnem wszystkich mebli i starych przedmiotów. Nie dziwiło to Emila. Sam postanowił kupić dębowe biurko i fotel. Tylko co na to powie Jadwiga? Nie podobała mu się ta cała konspiracja. W końcu to staruszka była właścicielką siedliska i z jakiegoś powodu zostawiła je nienaruszone.
Wieczorami Emil opisywał dom i zastane w nim przedmioty. Przeglądając znalezione fotografie, wyobrażał sobie dawnych mieszkańców chaty i ich codzienność. W internecie szukał informacji na temat historii Sarnowa z lat okupacji. Czuł, że zdobyta wiedza pomoże mu nie tylko rozwikłać zagadkę, lecz także napisać nową powieść.
Kiedy myślał, że uprzątnął już wszystkie pomieszczenia, znalazł za kuchnią małą komórkę. Nie miała okna, więc musiał poświecić latarką. Na podłodze leżały stare koce poplamione parafiną. Pod jednym z nich mężczyzna odkrył dziennik zatytułowany „Klątwa siedmiu pokoleń” z ostatnim wpisem z 1 lutego 1945 roku i narysowanym drzewem genealogicznym na okładce. Z zeszytu wypadł dziewiętnastowieczny list.

Sarnowo, 1885 rok
Najdroższy Janie,
Nie sposób zliczyć łez, jakie wypłakały me oczy. Wprost nie mogę wyrazić i ująć w słowa tego, co się właśnie w moim życiu zadziało. Zdaje mi się, że takie nieszczęście może istnieć tylko w powieściach, jakie czytuję zapamiętale.  Mon chérie, jestem zgubiona i piszę za radą do Pana, gdyż jest pan człowiekiem wielkiego rozumu i charakteru.
Ojciec ponad wszelką wątpliwość umiłował alkohol i karciane gry. Matka przystawała na te, jak mawiała drobne słabostki, zajęta wyprawianiem przyjęć i herbatek oraz wprowadzaniem mojej młodszej siostry do towarzystwa. Mą głowę zaś przepełniały marzenia o naszej przyszłości. Skoro jesteśmy po słowie, zamierzałam pojechać do Gdańska, by nabyć odpowiednią garderobę wedle najnowszej mody. Choć przyznam szczerze, że w modnym ostatnimi czasy turbanie Julia Witkiewiczówna z Zawadzkich wyglądała jak straszydło. Nie wszystko, co modne, jestem skłonna przyjąć bezkrytycznie. Ale odeszłam zbytnio od meritum sprawy.
Z początkiem miesiąca zjawił się w naszym dworze jegomość o nieprzyjemnej aparycji i okazał zaskoczonej maman dokument, wedle jakiego nie byliśmy już w posiadaniu naszego majątku.  Tata przegrał w karty dom z przyległymi ziemiami. Nowy właściciel dał nam dwa dni na opuszczenie włości.
Takiej hańby nie sposób opisać słowami. Jaki los czeka moje młodsze rodzeństwo? Zabrawszy osobiste rzeczy, kosztowności i co lepsze meble pojechaliśmy do majątku wuja niedaleko Grudziądza. Wujaszek Roman okropnie się wściekł na nierozważnego brata. Nie pozwolił nam pozostać w swym obszernym dworku, tylko użyczył nam mniejszy dom po zarządcy. Całe dnie pochłonęło nam dostosowanie tych skromnych progów do naszych oczekiwań. Drogi Janie, wierzę, że nie zechcesz zawieść mej nadziei i zabierzesz mnie rychło z tego przybytku nędzy i rozpaczy. Nie podobna mieszkać w domu mniejszym niż moje dotychczasowe apartamenty. Il est impossible! W powietrzu unosi się tu smród zwierząt i stęchlizny.
Julia powiada, że w zaistniałej sytuacji wycofasz, Panie, dane mi słowo. Czyż uroda ma, dobre pochodzenie i solenne wykształcenie ucierpiały z powodu występku ojca? Czy umiłowałeś mój majątek bardziej ode mnie, mon chérie?
Wczoraj tatko uderzył wuja, wypiwszy uprzednio zbyt wiele, a ten w odwecie przeklął naszą rodzinę. Siedem pokoleń naszych ma nie zaznać spokoju za żywota. Rozum podpowiada mi, że to bzdury wierutne, ale strach ściska mą duszę. Wszakże wujaszek potrafił niegdyś wyczytać z kart przyszłe losy.
Dlatego spodziewam się, że mi za złe nie weźmiesz mojej prośby i przyjedziesz po mnie prędko. Pozwoli mi być spokojną Twoja natychmiastowa odpowiedź. Widzę już z niewymowną radością nasze wspólne życie. Nie wiem, co będzie z moimi bliskimi. Ja tylko wiem, że Ciebie ukochałam, Panie.
Twoja na zawsze Salomea.

01.02.1945 r.
Mając zaledwie 16 lat, robię ostatni wpis w tym dzienniku. Nie wiem, czy będzie mi dane jeszcze kiedykolwiek pisać. Przyszłość jest tak czarna i nieprzenikniona jak zbliżająca się właśnie noc. Tatuś kazał nam spakować tylko kilka osobistych rzeczy. Dziś pod osłoną nocy uciekamy do Grudziądza, do ciotki Janiny. Schronimy się w piwnicach kamienic i poczekamy na koniec wojny, na nowy porządek…
Kilka dni temu wyzwoliciele zajęli Wałdowo Szlacheckie. Weronika, przyjaciółka mamy, przybiegła do nas zapłakana, w podartej sukience, bez zimowego okrycia. Miała potargane włosy i opuchniętą wargę. Rodzice zamknęli się z nią w pokoju, ale podsłuchałam większość rozmowy. Do wsi przybyli głodni, obdarci i zmarznięci rosyjscy żołnierze. Grabili polskie domy, palili te, w których napotkali opór. Zabili męża pani Weroniki, ponieważ nie chciał im oddać zegarka, a ją zgwałcili. O Boże! Ponoć gwałcili nawet dziewczynki. Nie wiem, czy to wyzwoliciel, czy nowy najeźdźca nadchodzi. Nie wiem, która okupacja gorsza: niemiecka czy rosyjska.
Tata ukrył nas w kuchennej komórce. Jadwiga dopóty płakała, dopóki nie usnęła na maminych kolanach. Czekamy na sygnał do ucieczki. Ojciec sprawdza, czy na drodze nie ma żołnierzy. Zejdziemy w dół jarem Młynówki.
Nie wolno mi zabrać dziennika ani ulubionych nut i śpiewników. Zostawiam stroje, książki i porcelanowe lalki. Może zginiemy wszyscy, a klątwa się skończy na czwartym pokoleniu. Gdy przeżyjemy, to nasze dzieci, wnuki i dzieci naszych wnuków nie zaznają spokoju. Boże, dopomóż!
Barbara

− Widzisz ten szkic na okładce dziennika?
Emil podskoczył na krześle jak rażony prądem, słysząc za plecami głos pani Jadwigi.
− Nie bój się, chłopcze. Od początku wiedziałam, co z moim Stanisławem kombinujecie − dodała i wskazała palcem swoje imię na drzewie genealogicznym. – To ja, a obok moja siostra Basia. Miała 16 lat, gdy stąd uciekaliśmy. Zginęła miesiąc później podczas bombardowania Twierdzy Grudziądz. Moi dwaj bracia Józek i Bronek walczyli na froncie. Przeżył tylko Bronek. Jego córka i wnuczka mieszkają w Grudziądzu. Wszyscy przeklęci… Już sześć pokoleń… − Broda Jadwigi zaczęła drżeć ze wzruszenia.
− Przepraszam, nie chciałem pani zdenerwować − kajał się Emil.
− Cicho! − przerwała mu ostro staruszka. − Już czas rozprawić się z demonami. Ja ci opowiem naszo historie, a ty, młody człowieku, napisz o tym książkę.

„Gazeta Pomorska”
15.11.2016 r.

„Emil Mazur, grudziądzki pisarz i autor poczytnych kryminałów, zaskoczył czytelników swoją najnowszą powieścią. Klątwa siedmiu pokoleń jest sagą rodzinną, której początki sięgają XIX w. Zmiana gatunku literackiego nie przeszkodziła autorowi w osiągnięciu bestsellerowej sprzedaży. Książek brakuje już w księgarniach. Wydawca obiecał dodruk”.


Monika Romaniuk
Dolina Mgieł


         
Późne wakacje, w październiku. Co za głupi pomysł! Kto mnie na to w ogóle namówił? Niech pomyślę? – Wszyscy! „Miałaś trudny okres, musisz odpocząć, nabrać dystansu” itd.
             Dystans faktycznie by mi się przydał zwłaszcza, że wyleciałam z hukiem z ostatniej roboty i na odchodne kazałam szefowi „walić się”. No dobrze, nie był to szczyt finezji i dobrego wychowania… Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajomi rodziny ostatnimi czasy weszli w agroturystykę i serdecznie zapraszali wszystkich desperatów do urokliwej wioski niedaleko Londynu. Przynajmniej dla właścicieli to jakiś pomysł na sielską emeryturę, a ja zostałam przy okazji królikiem doświadczalnym : „Jedź, zobacz, jak będzie fajnie, to też się tam wybierzemy latem”. Ludzie jednak lubią nudę…

               I tak, jeszcze przed świtem siedziałam w pociągu do podobno niezwykle atrakcyjnej mieściny. Jak się jedzie gdzieś pierwszy raz, to wypadało by się czegoś dowiedzieć o miejscu do którego się człowiek wybiera. Niestety tym razem tego nie zrobiłam i dość szybko pożałowałam tego niedopatrzenia. Już na peronie zaspanymi oczami dostrzegłam grupkę dziwnie ubranych osób, a co gorsze na każdym kolejnym przystanku dosiadało się ich więcej. W panice postanowiłam szybko uzupełnić swoje luki w wiedzy. Dzięki Bogu za Internet! Choć o miejscowości, do której się udawałam nie było zbyt wiele informacji: mała, oddalona, zwana Doliną Mgieł, włości to takiego, a takiego, jakieś kwasy w trakcie wojny domowej i takie tam. Natomiast miejscowość obok: zgroza! Co roku, w październiku, największy w tej części kraju zjazd miłośników subkultury Gotyckiej! Koncerty, liczne atrakcje, obowiązkowe ekscesy. Ze strony na stronę, coraz bardzie wsiąkałam w tą mroczną rzeczywistość. Kolejne, coraz bardziej bizzarne fotki sprawiły,  że zaczęłam się zastanawiać jakie konsekwencje finansowo-prawne niesie za sobą pociągniecie hamulca bezpieczeństwa? Przez to wszystko nawet nie zauważyłam, że wagon już całkowicie zapełnił się stworzeniami z cmentarnych krypt. Czego tam nie było?: blade twarze, wampirze zęby, wiktoriańskie kreacje, skóra, lateks, i czerń, wszędzie czerń. Kiedy już wysiadłam z tego dyliżansu śmierci, dane mi było ujrzeć bodajże najobrzydliwsza scenę jaką kiedykolwiek ludzkie oko mogło zarejestrować. W krzakach za budynkiem stacji jakiś koleś w rozmemłanej byronowskiej koszuli ciął sobie rękę, wydając przy tym gulgoczące, spazmatyczne dźwięki. Przerywane co i rusz zaropiałymi klątwami i lamentami. Co dziwne zgromadzona wokół niego posępna gromadka młodzieży, patrzyła jedynie tępo w swą mroczną wieczność.
-No, to teraz już nic mnie nie zdziwi - pomyślałam i ruszyłam spacerkiem w stronę mojego letniska. Droga miała być dziecinne prosta: cały czas prosto przez las, liczyć zakręty po prawej stronie i ten czwarty miał prowadzić do domku Państwa Beileyów. Z nawigacja w telefonie nawet ja powinna trafić tam bez problemu. Niestety widocznie zadziałała klątwa „rozmemłanego” bo najpierw nawigacja, a zaraz potem ja, zgubiłam drogę. Żeby jeszcze było lepiej, początkowo słoneczna pogoda zamieniła się w zamgloną szarugę. Wspominałam już, że nie lubię października? Zaczęło ogarniać mnie zimno i przygnębienie. Na szczęście ostępy leśnie przerzedziły się i znalazłam się jak się zdawało w małej wiosce. Mgła była już tak gęsta, że trudno było zobaczyć coś na odległość większą niż kilka kroków, poza tym słyszałam stada wron krążące gdzieś nad moją głową, a niesympatyczne wrażenia dopełniał niszczejący dom pochylający się nad trawiastym poboczem.
- Raczej nie znajdę tu przewodnika – wymamrotałam pod osmarkanym  już nosem. Ale nie, chwila, nieopodal zniszczonego budynku stała młoda zamyślona Gotka.
- Hej, też się zgubiłaś? – krzyknęłam w kierunku małolaty.
Dziewczyna najpierw gwałtownie odwróciła głowę za siebie, a po chwili wahania, powoli i ostrożnie podeszła w moim kierunku. Ubrana była w suknie z ciemnej krepiny i beżowy szal, a blada twarz i popielato-blond włosy dopełniały starannej stylizacji. Jednak moja uwagę zwróciły przede wszystkim jej ciemne oczy, bardzo duże i bardzo zdziwione.
- Nie, jestem stąd, proszę Pani – odpowiedziała wyraźnie zawstydzona.
- Tak się cieszę. Całkowicie brakuje mi orientacji w terenie, a miejsce to jak się zdaje, jest bodajże najgorszym, by sobie to po raz kolejny uświadomić – siliłam się jak mogłam na żarty, bo dziewczyna była wyraźnie spłoszona, a mi było potwornie głupio, że zgubiłam się na wydawało by się prostej drodze. – Możesz wskazać mi drogę do Nowej Osady w Dolinie Mgieł?
-Mogę, proszę za mną – odparła cicho i ruszyła przed siebie.
Idąc tuż obok niej zwróciłam uwagę, że kuli się z zimna. Miała jakieś 15-16 lat, filigranową figurę i włosy spięte w mały koczek. Robiła warzenie kogoś melancholijnego i zagubionego.
- Dobrze, że nie poszłaś w przesadę. Wyglądasz, że tak powiem, prawie normalnie. – wymknęło mi się bezmyślnie.
-Nie rozumiem… – odparła, a mi zrobiło się głupio bo jeszcze bardziej skuliła się i spuściła wzrok ku samej ziemi.
Mgła w dalszym ciągu była gęsta, a szybujące ptaszyska nie przestawały się wydzierać, ale ku mojej uldze znalazłyśmy się już po środku niewielkiej wsi. Można było dostrzec nawet nielicznych mieszkańców pochłoniętych swoimi sprawami.
- W sumie ładnie miejsce, tylko trudno się stąd wydostać – zwróciłam się z uśmiechem na twarzy i chyba ciut za głośno do Gotki, bo dwie starsze Panie po przeciwnej strony ulicy spojrzały się na mnie z nieukrywaną dezaprobatą. Ich wzrok sprawił, że Gotka jeszcze szczelniej otuliła się szalem i zacisnęła płaczliwie wargi.
- Dalej nie mogę iść, następna droga doprowadzi Panią do celu – odezwała się po chwili.
- Super, dziękuję. – autentycznie się ucieszyłam – A ty, dlaczego kręcisz się po okolicy sama w tak obleśną pogodę?
- Koleżanki obiecały, że po mnie wrócą. – odparła ze smutkiem, odwróciła się i pośpiesznie zniknęła w mlecznych oparach.
Dziwnie się teraz rozmawia z młodzieżą. Są mili, ale wyobcowani. Jak bym chciała ponarzekać to pewnie powiedziałbym, że to przez Internet. A może po prostu jestem już stara?
               Pogrążona właśnie w tego typu myślach stanęłam na progu „Zielonego Przytuliska” Państwa Bailey. Właściciele okazali się przyjaźni, choć lekko zakręceni. Ona żwawa i gadatliwa, nie czekająca jednak na odpowiedz swego ewentualnego dyskutanta. On milczący, i pochłonięty całkowicie swoją nową pasją: Eko ogródkiem i zmiksowanymi napojami z jego płodów. Mającymi ponoć leczyć wszelkie, zwłaszcza urojone dolegliwości.
- Cudownie, będę miała aż dwa preteksty by spędzać dużo czasu na wycieczkach, dalekoooo od Zielonego Przytuliska.

                 Następnego dnia obudziłam się o jakiejś barbarzyńskiej porze. Było jeszcze ciemno, ale już Eko-kogut Państwa Bailey piał na cały swój gardziel. Może powinna zachęcać gospodarzy by przy najbliższej okazji uczynili go kapłonem, albo zaserwowali prawdziwy wiejski rosół? Mimo to pospałabym jeszcze trochę, tylko że kilka myśli nie dawało mi spokoju. Gotka którą spotkałam wczoraj: Co robiła sama, w taki ziąb, na takim odludziu? Była przestraszona i zdezorientowana. To dziwne kulenie się i zakrywanie szalem. Pocięła się jak ten gostek w krzakach? Czy co? I te koleżanki. Może coś nabroiły? Albo to jej się coś stało? Cholera, mogłam się jej spytać chociaż imię, i o to co tam robi? Jakieś to wszystko podejrzanie. Musze się dziś znowu tam przejść. Najwyżej wyjdę na wariatkę. Trudno, od czego są wakacje w październiku?
Mimo, że nadal wszędzie unosiła się mgła, droga w drugą stronę okazała się krótsza niż poprzedniego dnia. Bez problemów dotarłam do opuszczonego domu na skraju wsi. Dziś nie wyglądał ani odrobinę lepiej niż wczoraj. Obdrapany, z zapadniętym dachem, resztkami brudnych szyb, po środku zachwaszczonego ogrodu. Wszędzie tylko wilgoć i stada wron. A niech to, nie wiem jak ona ma na imię?:
- Mała! – krzyknęłam w stronę rudery (Ciekawe, czy się obrazi?).
Nic. Cisza.  To nie był najszczęśliwszy pomysł, ale jednak postanowiłam wejść na posesję i do środka domu. Nie lubię opuszczonych budynków. Zawsze przyprawiają mnie o ciarki. Nawet jak nie są tak zrujnowane jak ten. Gdy stoją niezamieszkałe tracą duszę, a ich pustka zdaje się pożerać cząstkę istnienia tych którzy wejdą w ich trzewia. Dom to ludzie, którzy w nim mieszkają. Bez lokatorów, pomieszczenia jałowieją. Straszą. Tu było to czuć z całą mocą. Co gorsza, to domostwo zostało najwidoczniej po prostu porzucone. Nie licząc odchodzących od wilgoci tynków i walącego się miejscami sufitu. Wyglądało to tak jakby gospodarze wyszli stąd w pośpiechu dosłownie przed chwilą. Meble, ubrania, bibeloty, wszystko zostało na swoim miejscu, pod grubą warstwą kurzu i pajęczyn. Nawet zastawa na stole i stosy papierów na sekretarzyku. Nieprzyjemnie zaschło mi w ustach. Nim w pośpiechu i duszą na ramieniu opuściłam ten straszny dom, wzięłam z parapetu w salonie pięknie oprawioną książkę. Już na zewnątrz po środku zapuszczonego ogródka zaczęłam wertować jej strony. Nazwisko jej autora nic mi nie mówiło, a treść stanowiły jakieś romantyczne opowiadania o pobożnych panienkach, ale ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że miedzy kartkami ktoś umieścił list. Jego kartki pożółkły, ale pismo nic nie straciło ze swej wyrazistości. Odręczne pismo z czasów kiedy jeszcze w szkołach uczono kaligrafii. Usiadłam na resztkach ogrodowej ławki i z zaciekawieniem zaczęłam czytać wiekowe zapiski.

              „Bardzo boję się że mój czas na tym świecie się kończy. Obawiam się też, że za nim nastanie mój koniec może ucierpieć jeszcze ktoś niewinny, bo ja podobno w pełni zasłużyłam na swój nędzny los, choć na Boga, nie wiem jakim sposobem mogłam to zrobić? Mimo, że czuje jedynie trwogę, spróbuję dziś wieczorem wyjaśnić tym którzy poznają treść tego listu, te wszystkie okoliczności które skierowały na mnie nagły gniew i podejrzenia.
            Nazywam się Evelyn Bell i urodziłam się w tym domu pod koniec zimy 1887 roku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie okoliczności które temu towarzyszyły. Otóż wszyscy w osadzie twierdzą, że kiedy moja matka wydawała mnie na świat wokół domu i ogrodu zgromadziły się nieprzebrane stada wron. Ptaki te nie dawały się odpędzić, a kilka z nich usiłowało wedrzeć się do domu dziobać zawzięcie okna. Akuszerka była tak przerażona, że co chwila odmawiała modlitwę, bojąc się że na świat sprowadza samego czarta. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy urodziła się wątła dziewczynka, a wraz z jej pierwszym krzykiem wszystkie ptaszyska odleciały tam skąd przybyły. Co prawda na moim ciele widniało szpecące znamię, co niektórzy interpretowali jako ślad szatańskiego pazura, jednak moi rodzice jak i starsze rodzeństwo nigdy nie dali mi odczuć, że coś ze mną jest nie tak. Moje dzieciństwo było szczęśliwe, ale od zawsze towarzyszyło mi uczucie, że zapomniałam o czymś bardzo ważnym i że kończy mi się cenny czas. Czasami te odczucia były tak silne, że dławiły mnie w gardle i powodowały drżenie całego ciała. Kiedy zwierzyłam się z tego rodzicom, orzekli że to dlatego iż jestem zdolna i powinnam się uczyć. Szczęśliwym trafem kuzynka mojego ojca pracowała jako guwernantka w pobliskim dworze, a Pani tego domu bardzo ją lubiła.  Uzgodniono więc, że pójdę tam na służbę, a kuzynka w miarę możliwości będzie udzielała mi nauk.
               Już dwa lata pracuję u Państwa Alden i lubię to zajecie, a raczej lubiłam do momentu aż zjechał w odwiedziny daleki kuzyn Pani Henrietty,  Roderick Millis. Człowiek ten od samego początku napawa mnie lękiem i obrzydzeniem. Co gorsza dołączyli do niego jego przyjaciele, równie odpychający co on sam. Wszyscy plotkują, że zarówno on,  jak i jego towarzysze parają się jakąś podejrzana działalnością. Podobno chodzi tu o jakieś dziedziczne funkcje związane z tępieniem czarostwa, praktykowane od setek lat. Nie da się ukryć, że działalność przodków Pana Rodericka po dziś dzień budzi lęk w okolicznych wsiach. Ale to nie wszystko. Pan Millis jest wielce przesądny. Swój pobyt w posiadłości rozpoczął od umieszczenia jakiś dziwnych znaków i przedmiotów na terenie niemalże całych włości Państwa Alden. Podobno boi się klątwy, którą na cały jego ród nałożył niegdyś jakiś sabat. Już samo to powoduje, że wiele osób boi się Pana Millisa i omija jego osobę z daleka. Mi się to też udawało, aż do wczorajszego upalnego popołudnia. Zbierając w ogrodzie obrusy w wąskiej alejce wpadłam niechcący na Pana Rodericka, a on zdołał zobaczyć moje znamię. W jego oczach najpierw pojawił się lęk, a zaraz potem wściekła nienawiść. Ze strachu zamarło mi serce. Uciekłam w panice do domu rodziców. Teraz siedzę nad tą kartką papieru i zastanawiam się jak to wszystko wytłumaczyć rodzinie i Pani Alden. Mam bardzo złe przeczucia…”

                W tym miejscu list urywał się. Mając nadzieję, że gdzieś między kartkami książki skrył się ciąg dalszy zaczęłam je pośpiesznie wertować. Lecz zamiast listu z książki wypadło niewielkie zdjęcie. Było stare i wyblakłe, jednak widniał na nim wyraźny podpis: „Evelyn Bell”. Kiedy przyjrzałam się pożółkłemu portretowi szok zatrzymał powietrze w moich płucach. Przecież to Gotka, z którą rozmawiałam tu wczoraj! To jakieś szaleństwo!... Myśl racjonalnie. To mała miejscowość, zamieszkała od dziesiątków, a nawet setek lat przez te same rodziny. Ludzie są tu do siebie na pewno podobni. Nie, nie dam się zwariować! Poderwałam się by opuścić to przeklęte miejsce i nigdy tu nie wrócić, ale jednak mój talent do ładowania się w kłopoty wziął nade mną górę.
- Evelyn Bell, jesteś tu?! – krzyknęłam w stronę domu. I…, nic się nie stało. Uff… Co za ulga… Po za kilkoma wronami, które wzbiły się w powietrze absolutnie nic się nie wydarzyło.
- Jestem… – usłyszałam nagle tuż obok siebie, a kątem oka zobaczyłam najpierw mgłę, a potem znajomą sylwetkę. Pojęcia nie mam jaki wtedy ze strachu miałam wyraz twarzy, ale z przerażenia nie byłam w stanie się ruszyć. Słyszałam jedynie swój szybki oddech i pulsowanie w skroniach.
- Dlaczego tylko Pani mnie widzi? – znów ten cichy, smutny, dziewczęcy głos.
- Nie wiem, ale to chyba ja powinnam w tej sytuacji zadawać pytania? – absurdalność tej sytuacji przełamała gwałtownie mój strach. (Pewnie mam guza mózgu, albo niezdiagnozowaną schizofrenię albo Pan Bailey dodaje czegoś do swoich Eko-koktajlów?).
- Jest Pani ciekawa moich dalszych losów? – kontynuowała spokojnie Evelyn wpatrując się z ukosa w swój list.
- Ułatwmy psychiatrze diagnozę i powiedzmy, że tak. – wyskamlałam.
- Niestety, nic nie powiedziałam moim bliskim. Wieczorem, dnia następnego udałam się do mojej Pani, by wyjaśnić jej moją ucieczkę. Jednak nigdy tam nie dotarłam. Po drodze schwytał mnie Pan Millis. Zawlekł do lasu i próbował zasztyletować. Zaciekle walczyłam i udało mi się jakimś cudem mu uciec. Ranna pobiegłam znów w stronę domu wzywając rodziców na pomoc. Nikt mi nie pomógł. Mieszkańcy byli zbyt zastraszeni przez Rodericka i jego obmierzłych towarzyszy. Kiedy dotarłam na miejsce okazało się, że w domu nikogo nie ma. Wszystko niby wyglądało tak jak zawsze, tylko niewielkie plamy krwi w sieni świadczyły, że stało się tu coś naprawdę złego. Niedługo to trwało, aż moim śladem wpadł na posesję rozwścieczony Pan Millis. Znów próbowałam ucieczki, ale dopadł mnie w kuchni. Nie miałam już żadnych szans. Starałam się z całych sił bronić i podrapałam mu dotkliwie twarz, ale był silniejszy i kipiał wściekłością. Rzucił mnie na stół, brutalnie przytrzymał i obciął nożem dwa palce. Płakałam i błagałam go o litość. Wzywałam rozpaczliwie rodziców i rodzeństwo na pomoc. Na próżno…
- Zaraz do nich dołączysz, suko! - wycharczał Roderick, szarpiąc mnie drapieżnie za włosy. Zaczął miotać mną jak szmacianą lalką, bez litości, uderzając raz po raz nożem. A w końcu, w jednej chwili, po prostu, rozpłatał mi serce potężnym celnym ciosem. Skończywszy zaczekał na swoich towarzyszy i wraz z nimi pogrzebał mnie w lesie, daleko od mogiły moich bliskich. A moje odcięte członki wyrzucił byle gdzie. Nie było dla mnie i mojej rodziny sprawiedliwości. Dzięki pieniądzom, groźbom i wpływom udało się zatuszować oprawcom całą sprawę. Z ofiar zrobiono przestępców i zbiegów, a Pan Millis najzwyczajniej, nieniepokojony opuścił włości i kraj.
- Straszne… Współczuję. – pomyślałam wzdrygając się odruchowo z obrzydzenia. Nawet tego nie chcąc, nadal miałam przed oczami scenę zbrodni, która rozegrała się w opuszczonym domu Bellów.
- Mam do Pani olbrzymią prośbę… – z zamyślenia wyrwał mnie głos ducha nieszczęśnicy. - Czy mogłaby Pani pochować moje palce z resztą mojego ciała? Pokażę gdzie są.
Nadal odrętwiała skinęłam głową, a duch Evelyn niezwłocznie przemieścił się w najdalszy zakątek ogrodu. Przystanął, i wskazał bezpalcą ręką krzak mirtu. Podążyłam za nim i tak jak chciał  oderwałam kępę trawy pod rośliną. Bez problemu dostrzegłam, że korzenie mirtu szczelnie oplotły drobne poczerniałe kosteczki. W ten przedziwny sposób chroniąc je przed rozkładem. Udało mi się na szczęście wydobyć je wszystkie bez większego trudu z tego płytkiego grobu.
-O.K. Gdzie reszta? – zapytałam triumfalnie, owijając smutne znalezisko w papierową chusteczkę.
- Tam!  – Evelyn wskazała polanę i zagajnik za swoim domem. - Ale mi nie można tam iść. Znaki Pana Rodericka nadal działają. Moje koleżanki Pani pomogą. – zapewnił mnie duch dziewczyny.
Właśnie w  tym momencie dosłownie, zewsząd zleciały się rozwrzeszczane wrony. Niektóre podskakując, inne podfruwając kierowały się ku zamglonym drzewom. Ponaglając mnie kakofonią dźwięków. Nie pozostało mi nic innego jak wziąć z podwórka stary szpadel i podążyć ich śladem. W najdalszym zakątku polany ptaki nagle przystanęły i zaczęły na przemiennie łypać na mnie oczami i przeciągle krakać. Kiedy wbiłam łopatę w mokrą ziemie, zamilkły zupełnie. Na szczęście mogiła nie była głęboka i dość szybko ukazał się rąbek czarnej sukni, takiej w której ukazywała się Evelyn. A zaraz pod nim, fragment jej doczesnych szczątków. Wyjęłam z kieszeni drobne kosteczki i pogrzebałam powtórnie z ciałem. Dosłownie sekundę po tym, od strony lasu zawiał silny, przesycony wilgocią wiatr, a stare drzewa wokół polany zaskrzypiały z głęboką ulgą. Zimna mgła jeszcze zgęstniała i nad swą mogiłą ukazał się duch Evelyn Bell.
- Chyba wiem dlaczego jako jedyna mogła mnie Pani dostrzec? – w jej głosie po raz pierwszy brzmiała ulga. Czy ma Pani na ciele coś takiego? – spytała  i odsłoniła przedramię, teraz już kompletną dłonią. Widniało na nim duże, czerwonawe znamię w kształcie ptasiego szpona.
- Nie, tak, to znaczy miałam. Urodziłam się ze znamieniem na plecach, ale po kilku miesiącach znikło – po raz kolejny poczułam przerażenie.
- Moje koleżanki obiecały, że przyślą kogoś na pomoc i dotrzymały słowa! – zakomunikowała z niemalże dziecięcą radością.
- Zaraz, zaraz. Wyjaśnij mi jeszcze raz wszystko od początku. Jakie znamię? Czy jestem jedną z twoich „koleżanek”? Bo mam na razie dziwaczne uczucie, że zostałam wykorzystana, i nie wiem w jakim do końca celu, a moje zdrowie psychiczne jest wystawione niepotrzebnie na szwank?! – może i na wyrost, ale irytacja zaczęła już we mnie wzbierać coraz mocniej.
- Roderick Millis był łowcą czarownic i doskonale wiedział, że uśmiercenie prawdziwej wiedźmy to trudna sztuka. Jeśli nie zrobi się tego właściwie, czarownica odrodzi się w innym czasie i w innym ciele, pałając rządzą mordu na swoich oprawcach i ich potomkach. Można temu zapobiec rozdzielając jej ciało, co osłabia jej ducha i odbiera moce. Od wieków toczyła się wojna między sabatem, a rodem łowców. Wiedźmy odradzały się, a łowcy próbowali zabijać je,  bezczeszcząc ich ciała. Jednak z czasem moc obu stron słabła. Dlaczego urodziłam się bez żadnych magicznych zdolności, ani nawet wiedzy kim jestem. Z mglistym pojęciem swojego powołania i ciągłym niepokojem w duszy. Pani natomiast, dzięki magicznym zabiegom moich koleżanek, ostatnim na który osłabiony sabat mógł sobie pozwolić, został dany dar dostrzeżenia mnie i odnalezienia tego miejsca. By zamknąć w końcu całą tą okrutną historię. – wyjaśnił ze spokojem duch dziewczyny.
- Czyli celem twojego narodzenia, Evelyn, była zemsta na Rodericku? – robi się coraz mroczniej  – pomyślałam. - Jak rozumiem nie udało Ci się?
-Udało… –  Evelyn uśmiechnęła się szeroko– Jestem już wola, wraz ze wszystkimi moimi towarzyszkami!
Dopiero teraz dostrzegłam, że wrony zniknęły, a zamiast nich otaczały nas ledwo widoczne we mgle szare postacie, które z każdą minutą i podmuchem jesiennego wiatru blakły bardziej i bardziej.
- Dziękujemy Pani za wszystko i postaramy się odwdzięczyć za Pani pomoc. Żegnam. – odparła ledwo słyszalnie Evelyn Bell i tak jak jej koleżanki rozpłynęła się we mgle. A drzewa w zagajniku zaskrzypiały jej po raz ostatni.

                Czy ta historia ma jeszcze jakiś ciąg dalszy? Ma, dla niektórych nawet optymistyczny. Mnie w kaftanie bezpieczeństwa odwieziono do szpitala… żartuje, ale o sprawie zrobiło się głośno. Dokonano ekshumacji szczątków Evelyn. Przeszukano okolicę, by znaleźć zbiorowa mogiłę pozostałych Bellów. Wszyscy spoczęli razem na przykościelnym cmentarzu, a pogrzeb zgromadził tłumy głodne sensacji. Ustalono, że latem 1902 roku Roderick Millis wyjechał w pośpiechu do Belgii, gdzie po 2 tygodniach zmarł na skutek zakażenia ran twarzy. Na nim bezpowrotnie wygasła linia jego rodu. Natomiast „organizacja” do której należał swój początek zawdzięcza niejakiemu Matthew Hopkinsowi i poradnikowi króla  Jakuba I. Zarówno Roderick jak i jego przodkowie splamili ręce krwią, nie tylko osób parających się, taka czy inną magią, ale także wielu niewinnych. Z czasem tragiczna historia Evelyn Bell zaczęła żyć własnym życiem. Dopowiedziano jej kilka heroicznych czynów oraz kochanka. Coś tam napisano, coś tam nakręcono. Nastolatkom przypadła do gustu łzawa historia zakochanej czarownicy. Wszystko to miało też nieoczekiwany skutek dla Państwa Baileyów. Goci i inni fani mrocznych klimatów, zaczęli jeszcze tłumniej nawiedzać ich okolicę. Para emerytów postanowiła więc płynąć z nurtem i przemianowało swoje „ Zielone Przytulisko” na „Wronie Gniazdo” otwierając szeroko podwoje dla wszelkich „dzieci nocy”. Moja rodzina raczej szybko się do nich nie wybierze, teraz mają terminy zarezerwowane dwa lata do przodu. Koktajle z jarmużu znikły na zawsze, a ich miejsce zajęły babeczki z nadzieniem z czarnej porzeczki, tryskające na czerwono przy każdym kęsie. Bardzo popularne w niektórych kręgach. Acha, Pan Bailey nieoczekiwanie polubił czarny lateks,… bez wzajemności jednak.
               Ja natomiast polubiłam prowincję – bo można się na niej ukryć. I październik – bo ludzie wtedy generalnie mniej łażą. Nie widuje już duchów i zjaw – na szczęście! Co do obiecanej przez czarownice nagrody, to ostatnio dostałam pismo z pewnej kancelarii prawniczej. Z tego co było tam napisane, wielce urzędowym językiem, podobno przez jakieś dziwne koligacje oraz umowy, nieruchomość i dom Bellów należą do mnie. Jest też propozycja, że jak bym chciała, to jest na nią kilku szczodrych kupców. To co mnie natomiast trochę dręczy, to dwa pytania:  - Po której stronie konfliktu właściwie stanęłam: dobrej, czy złej? - I czy, moje koligacje z Bellami nie są ciut zbyt bliskie, i w moich żyłach nie płynie odrobina krwi którejś z wiedźm? Co, na pewno tłumaczyło by moje znikające znamię. Ale nie, nie, nie…   Staram sobie tą całą, szaloną historię tłumaczyć: stresem, miksturami Pana Baileya i mojemu głupiemu szczęściu. I niech tak zostanie…

Edyta Sawicka



Zwyczajna i niezwyczajna karta rodzinna

Nauczyciel Porębski do Sopoćkiń w gminie Wołłowicze pod Grodnem przyjechał z Wilna w roku 1921.  Miał objąć posadę kierownika szkoły w miasteczku. W tamtych czasach nie każdy prowincjonalny nauczyciel mógł się pochwalić dyplomem Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. To był jeszcze ciągle niespokojny czas. Porębski wychował się w podwileńskich Taboryszkach i kochał wieś oraz  małe miasteczka. Oferta z Sopoćkiń pojawiła się w odpowiednim momencie.
Na Porębskiego czekał nieduży dom, który niestety świecił pustkami. Jeszcze trzeba go było urządzić, a tu trzeba brać się za szkołę. No i najważniejsze trzeba rozejrzeć się za żoną i gospodynią. Tylko nie wszystko od razu.
Co do szkoły to Porębski był zadowolony. Wdrożenie w obowiązki przebiegło gładko. Dzieci chętne do nauki, a nauczyciele oddani swojej pracy.
Porębski był dobrą partią w miasteczku. Kłaniano mu się, a panny podczas niedzielnej mszy wodziły za nim wzrokiem. On też, co tu dużo ukrywać przyglądał się im.
W Sopoćkiniach był urząd gminy oraz poczta i to właśnie ta ostania stała się punktem zwrotnym w życiu Kazimierza Porębskiego. Bywał na niej wysyłając listy do rodziców, czy rodzeństwa osiadłego w Wilnie. Którego razu sam kierownik poczty zaprosił go do domu na obiad i tam stał się cud Kazimierzowi przedstawiono córkę kierownika Piotrowskiego – Emilię i można powiedzieć, że to była miłość od pierwszego spojrzenia.
Ślub młodych odbył się w Kościele WNP w Sopoćkiniach, po czym Emilia przy pomocy Kazimierza wzięła się za urządzanie domu kierownika szkoły. W posagu wniosła wiele rzeczy, które wkomponowały się we wnętrza. Było to żelazne łóżko, piękna komoda, ręcznie robione ozdobne krzesła, wiele serwet i narzut, a nawet żelazko i waga kuchenna. I to Emilia w pobliskim Grodnie w sklepie prze Placu Batorego wybrała tapety na ściany.
Młoda kobieta i jej mąż, co chyba zrozumiałe z racji zawodu, który wykonywał kochali  książki. Oboje znali francuski oraz trochę niemiecki. Kazimierz już z Wilna przyjechał z książkami. Niektóre z nich były pięknie oprawione w grubych oprawach. A więc ich wspólna biblioteka była okazała i ciągle rosła.
W Grodnie była fabryka produkująca motocykle Niemen. Niemniej Kazimierz wolał swój wysłużony rower i to na nim jeździł do szkoły, która była w centrum miasteczka.
Państwo Porębscy nie mogli doczekać się swojego potomstwa i  w końcu się doczekali. W odstępie trzech lat urodziły się im dwie córki. Całą rodzinę na fotografii uwiecznił fotograf z Grodna słynny Zimermann.
Jakoś jest tak, że to kobiety potrzebują więcej butów niż mężczyźni, a przy trzech kobietach tych butów jest naprawdę dużo. Niemniej Porębski tez miał kilka par, bo do pracy, do kościoła, do chodzenia po domu i w około domu.
Kierownik szkoły musiał też jakoś wyglądać. Emilia dbała o jego garnitur i koszule, które prasowała osobiście, bo mimo tego, że Porębscy biedni nie byli to obywali się bez służącej.
Starsza córka Porębskich Agnieszka zapowiadała się na dobrą gospodynię domową, bo jej królestwem była kuchnia, gdzie spędzała wraz z matką wiele godzin coś ciągle krojąc, mieszając i ważąc na wadze kuchennej.
Młodsza z dziewcząt Anna od urodzenia przejawiała talent muzyczny. Któregoś dnia rodzice zdecydowali się na zakup pianina specjalnie dla niej. I raz w tygodniu przyjeżdżał z Grodna nauczyciel gry na tym instrumencie i nauka zaczęła iść na całego.
W tamtych czasach w Sopoćkiniach nie było kanalizacji i całą rodzina Porębskich myła się  w porcelanowej misce polewając sobie głowę wodą z dzbanka, którą uprzednio zagrzewała  na płycie Emilia. Takie mycie to był cały rytuał i działo się tak zwłaszcza w sobotę, gdy cała rodzina była w domu. Dziewczynki marzyły o miedzianej wannie, którą kiedyś widziały na wystawie w sklepie w Warszawie, gdzie były na wycieczce szkolnej. Ciągle wracały do tej opowieści. Doszło do tego, że rodzice już prawie się zgodzili i zaczęli poważnie zastanawiać się nad tym zakupem.
Nagle nadeszła wojna i świat Porębskich się zatrzymał. Nastąpiła okupacja sowiecka, gdzie Porębscy, jako rodzina inteligencka mieli w paszporcie  wpisany § 11, a więc przeznaczeni do wywózki. Któregoś wieczora odwiedził Porębskich znajomy Kazimierza ze studenckich czasów i powiedział, że ich przeprowadzi przez litewską granicę, ale nie mogą nic zabrać. Mają wyjść z domu tak, aby nie budziło to niczyich podejrzeń. Podobna bajki w życiu się nie zdarzają, ale Porębscy naprawdę znaleźli się na Litwie, a stamtąd przedostali się do Anglii.
A co się stało z domem Porębskich w Sopoćkiniach. Na początku Sowieci go opieczętowali i nie pozwolili nikomu wejść. Dom stał i niszczał.  Niemcy też nikogo tam nie wpuszczali. Pozostaje też pytaniem, dlaczego przez tak wiele lat po wojnie dom niszczał, ale miejscowa ludność w ogóle go nie ograbiła. Pamięć o Porębskich?  - mieszańców Sopoćkiń wychowanych w szkole Porębskiego. Już w latach 90-tych przyjechały dawniej młode, a już stare Porębskie ze swoimi rodzinami i zrobiły mnóstwo zdjęć. Mówiły, że to jest jak powrót do dzieciństwa. Czas zrobił swoje, ale grabieży nie było. Kobiety wyraziły chęć przekształcenia ich domu w muzeum pamięci o czasach i ludziach, których już nie ma, ale byli, żyli, oddychali i mieli swoje miejsce na ziemi. Miejscowe władze na ten pomysł nie mówiły nie, ale też nie powiedziały tak. Kwitując wszystko powiedzeniem pożywiom uwidim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz